Po sukcesie seriali "Nawiedzony dom na wzgórzu" i "Nocna msza" Mike Flanagan powraca w nieco innej odsłonie serwując widzom Netfliksa opowieść o nastolatkach z hospicjum przyprawioną jumpscare'ami, burzą hormonów i egzystencjalnymi pytaniami bez odpowiedzi. "Klub północny" ("Midnight Club"), choć nie jest aż tak straszny jak poprzednie dzieła reżysera, intryguje pomysłowością, dobrą grą aktorską i przede wszystkim klimatem young adult. Na swoim koncie ma nawet rekord Guinnessa.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Klub Północny" ("Midnight Club") to serialowa adaptacja powieści autorstwa Christophera Pike'a wyreżyserowana przez Mike'a Flanagana, twórcę "Nocnej mszy" i "Nawiedzonego domu na wzgórzu".
Serial skupia się na losach grupki nastolatków żyjących w hospicjum. Pacjenci zbierają się o północy, by opowiadać sobie straszne historie. W międzyczasie w placówce zaczynają dziać się dziwne rzeczy.
W najnowszym horrorze Flanagana wystąpili m.in. Ruth Codd, Iman Benson, Igby Rigney i Aya Furukawa.
Tytuł pobił rekord Guinnessa – w jednym odcinku pojawiło się aż 21 jumpscare'ów.
O czym jest serial "Klub Północny" ("Midnight Club")?
Zdawało się, że przed Ilonką stoi świetlana przyszłość, wszak nie każdemu udaje się dostać na Stanford. Los bywa jednak przewrotny i bezduszny. Nastolatka otrzymuje diagnozę, która wywraca jej życie do góry nogami. Marzenia o studenckim życiu, przedsmaku dorosłości giną gdzieś pod ciężarem wiadomości o tym, że zostało jej niewiele czasu.
Dziewczyna nie zamierza siedzieć bezczynnie, więc w głębi duszy przysięga sobie, że oszuka śmierć. W internecie trafia na informację o hospicjum, które skrywa makabryczną przeszłość i jest znane z historii o pewnym ozdrowieńcu. Namawia ojczyma, by ją tam wysłał.
Ilonka dołącza do grupy nastolatków, którym – podobnie jak jej – powiedziano, że nie wyzdrowieją. Razem z nowymi przyjaciółmi zbiera się codziennie o północy, by opowiadać sobie straszne historii. W końcu nic gorszego od śmiertelnej diagnozy nie może ich spotkać. Mylą się.
To nie kolejny "Nawiedzony dom na wzgórzu" [RECENZJA]
Fani Mike'a Flanagana mają przed oczami nie lada kąsek. Dotąd amerykański reżyser "Nawiedzonego domu na wzgórzu" słynął z kręcenia jednosezonowych seriali dla Netfliksa, zaś w przypadku "Klubu Północnego" (adaptacji książek Christophera Pike'a) skusił się na wydanie większej liczby odsłon. Na ten moment ciężko stwierdzić, czy nowe dzieło twórcy horrorów ucierpiało na tej zmianie, czy raczej na niej zyskało. Czas pokaże.
W dorobku artystycznym Flanagana znajdziemy aż trzy miniseriale, które – oprócz powracających członków obsady, easter eggów i gatunku horroru – łączy formuła. Ich historie zdają się być kompletne – po napisach końcowych finałowych odcinków nie mamy poczucia, że pozostawiono nas bez odpowiedzi na kluczowe dla bohaterów pytania.
Te tytuły nigdy nie miały na celu zgłębiania się w tzw. system magii, który wyjaśniałby pochodzenie duchów lub wampira nawiedzającego rybacką wyspę w "Nocnej Mszy". Mike Flanagan stawia ludzi ponad lore (uniwersum) czyniąc z tego drugiego pewien impuls, który zmusza postaci do podjęcia jakiegoś działania, odsłania ich największe lęki, popycha w stronę konfrontacji z bolesną prawdą. Wszystko w ciągu zaledwie jednego sezonu.
A skoro "Klub Północny" ma być rozciągnięty na kilka sezonów, to i jego formuła musiała ulec zmianie. Wizje reżysera sprawdzały się dotąd w krótkich formatach. Nic więc dziwnego, że scenariusz nowego serialu w niektórych momentach bywa przesadnie rozwleczony i zbyt pogmatwany.
Reżyser gubi się w szukaniu pomysłów na to, jak w sensowny sposób spiąć ludzkie tragedie z nadprzyrodzonymi zjawiskami. Wyjaśniając jeden z wielu wątków tworzy kolejną – moim zdaniem niepotrzebną – zagadkę do rozwiązania. Najnowszy serial platformy Netflix przypomina matrioszkę bez dna – drewniane laleczki pojawiają się jedna po drugiej i tak w nieskończoność.
Oczywiście wielowątkowość staje się podkładką pod kolejne sezony. Niemniej przedstawianie wątków w takim natężeniu w wielu innych serialach nie doczekało się wyjaśnienia (m.in. "Gra o tron" i "Zagubieni").
Sentymenty i rekordy Guinnessa
Flanagan ukochał sobie "sentymentalne horrory", które z teorii mają napędzać nam stracha, a w praktyce przynoszą nam ulgę (dla przykładu m.in. hiszpański film "Sierociniec"). "Klub Północny" też wpisuje się w tę uczuciową konwencję, jednak podnosi poprzeczkę o jeden stopień wyżej od swoich poprzedników.
Wprowadzenie do fabuły wątków nowotworów, AIDS i innych śmiertelnych chorób u nastolatków jest dla widza wystarczająco emocjonalne i już po pierwszym odcinku zostawia go z myślą, że świat jest niesprawiedliwy. Na tym polu Flanagan pozostaje niezastąpiony. Doskonale wie, jak po ludzku wzruszyć, oburzyć bądź rozbawić widza.
W nowym dziele twórca znów porusza się po tematach Boga, szatana i życia pośmiertnego. Od czasu do czasu wpada w spiralę dialogów à la Paulo Coelho, ale przeważnie jego narracja trzyma się kupy i dla młodzieży może być bardzo inspirująca. W końcu to horror o nastolatkach dla nastolatków.
"Klub Północny" działa na podświadome lęki skupiając się zwłaszcza na strachu przed śmiercią i jej konsekwencjami (choćby na tym, że nie zdążymy się z kimś pożegnać). Przy tak depresyjnej fabule nawet jumpscare'y działają słabiej. W większości scen moment ich "wyskoku" poprzedza charakterystyczny ruch kamery, który przygotowuje widza na to, że za chwilę w kadrze pojawi się wrzeszcząca zjawa. Flanagan bawi się z nami w kontrolowany strach.
Reżyser traktuje opowiadane przez bohaterów "historie z dreszczykiem" jako okazję do sprawdzenia swoich sił w różnych kinowych estetykach. Podczas oglądania 10 odcinków doświadczymy m.in. nieco przerysowanych scen rodem z czarnobiałego kryminału, japońskiego horroru czy psychologicznego thrillera.
Mimo że jumpscare'y w "Klubie Północnym" nie wywołują u widzów wrzasku paniki jak podczas kinowej premiery "Szczęk" w 1975 roku, to przynajmniej mogą pochwalić się rekordem Guinnessa. W jednym odcinku Flanagan zmieścił aż 21 momentów, które można zaliczyć do kategorii jumpscare'ów.
Na szczególną uwagę zasługuje obsada złożona w większości z młodych, dopiero zaczynających swoją karierę aktorów. Największe wrażenie robi odtwórczyni roli Anyi, debiutująca na ekranie Ruth Codd. Co ciekawe, dyrektorzy castingu zauważyli ją na TikToku, gdzie wrzucała nagrania z pracy w charakteryzatorni na londyńskim West Endzie.
Iman Benson (Ilonka), Igby Rigney (Kevin), Sauriyan Sapkota (Amesh), Aya Furukawa (Natsuki), William Chris Sumpter (Spencer) i Annarah Cymone (Sandra) wykonują naprawdę dobrą robotę w serialu. Żadna z postaci nastolatków nie jest jednowymiarowa i każda z nich wnosi jakąś głębię do historii.
"Midnight Club" ma szansę się jeszcze rozkręcić. Niestety zakończenie pozostawia pewien niedosyt, który – mam nadzieję – zniknie przy kolejnych sezonach. Oby ta opowieść znalazła odpowiedzi na wszystkie zadane w toku fabuły pytania, a nie wpadła w zastawioną przez siebie pułapkę wielowątkowości. Flanagan bez rozdzierającej serca puenty jest jak Flanagan bez jumpscare'ów. Rekord już mamy, teraz czekamy na błyskotliwy, do bólu ludzki finisz.