Czułem, że gdybym nie skorzystał z tego zaproszenia, żałowałbym przez bardzo długo. Nie myliłem się. W końcu rzadko kiedy w życiu w słuchawce słyszysz: „a może miałbyś ochotę pojechać z nami do Dubaju, żeby pojeździć Porsche po pustyni?”. Gdy piszę te słowa, siedzę w samolocie, za oknem – mimo że mamy późną jesień i końcówkę października – jest 30-stopniowy upał, a my mamy za sobą jedno z najciekawszych motoryzacyjnych doświadczeń w życiu.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Było nas dwóch. Tylko tylu dziennikarzy z Polski załapało się na dubajskie urodziny Porsche Cayenne. I to nie byle jakie urodziny, bo dokładnie dwudzieste. Niemiecki SUV, który zrewolucjonizował rynek i stał się koniem pociągowym marki, jest już na rynku od dwóch dekad. A wiadomo, że okrągły jubileusz trzeba świętować wyjątkowo. Z tej okazji Porsche zorganizowało imprezę, na której postanowiło pokazać do czego ich bestseller (nie)jest stworzony. Za chwilę wyjaśnię, skąd ten nawias.
Jednak nie o samym aucie tu będzie.
Bezpośrednie połączenie i po sześciu godzinach lotu Dubaj wita nas nocną panoramą oraz duchotą, o której po upalnych wakacjach w Polsce już dawno zapomnieliśmy. Dresy i bluzy, w których ruszyliśmy z kraju szybko trzeba zmienić na krótki zestaw, żeby się nie ugotować. I to mimo tego, że na zegarku jest już grubo po 22.
Jesień i zima to tak naprawdę najlepszy sezon na pobyt w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Gdy u nas zaczyna się robić zimno, tutaj w końcu zaczyna być względnie wytrzymale. Latem jest tu najzwyczajniej w świecie za gorąco, a przebywanie w takich warunkach jest nie tylko nieprzyjemne, ale może być i niebezpiecznie dla zdrowia.
Dubaj zaskakuje czystością, jakością dróg, ilością pasów (siedem w jedną stronę w środku miasta to nic nietypowego) i wbrew przewidywaniom ograniczeniami prędkości, co skutkuje spokojną jazdą. Lekko straszy kompletnym nieogarnięciem taksówkarzy, a w końcu zachwyca drapaczami chmur z królującym nad wszystkim Burj Khalifa. Najwyższym budynkiem na świecie, który pnie się w górę naw wysokość ok. 829 metrów. Ma 160 pięter, kilkadziesiąt wind, które na samą górę jadą w minutę. Jeśli ktoś woli piechotą, też może spróbować. Według przewodnika zajmie to bagatela sześć godzin wspinaczki w górę – mniej więcej tyle, ile trwa lot z Warszawy.
Burj Khalifa to cudowny pomnik architektonicznych osiągnieć ludzkości, który jednocześnie jest idealnym przykładem tego, co w Dubaju skłania do refleksji. Chodzi o wszech obecną sztuczność. Niby wszystko gra i jest „tak jak być powinno”, a jednocześnie nie mogę pozbyć się wrażenia, które potęguje się, gdy patrzę na miasto z tarasu na wysokości blisko kilometra.
Szklane budynki ciągnące się na kilkadziesiąt pięter w górę tworzą panoramę, której nie powstydziłaby się żadna metropolia świata, a mimo to jest tu trochę jak w symulacji, jak w grze Sim City, gdzie miasto postawiono pośrodku niczego. To, w połączeniu z pogodą, sprawia, że brakuje tam trochę duszy. Zamiast duszy, mamy tylko duszno. Przez większość czasu byliśmy jedynymi ludźmi spacerującymi tam chodnikami na odległości większe niż z samochodu do budynku. Na górze Burj Khalify widać też, że choć miasto jest duże, to zaraz za nim nie ma nic poza bezkresną pustynią.
To jednak filozoficzne rozkminy, które nie zmieniają tego, że Dubaj stał się arabskim oknem na zachód. Jest bezpiecznie, „zachodnio” i choć przytłacza swoim ogromem, łatwo się tutaj odnaleźć. Zbudowany (a raczej wciąż budowany) na imigranckich barkach z wielu krajów. Z jednej strony imigranci z pobliskiego Pakistanu, Iranu, Indii czy bardziej odległych Filipin budują (i to dosłownie) kraj „tu i teraz”. Z drugiej imigranci z Zachodu wypełniają wszystkie szklane biurowce postawione przez tych pierwszych.
Bycie krajem arabskim nie przeszkadza mu w tym, by równolegle stawać się kolejną finansową i imprezową stolicą świata. I pieniędzy, i rozrywki jest tutaj zaskakująco dużo.
Porsche wybrało Zjednoczone Emiraty Arabskie na miejsce obchodów 20. urodzin swojego SUV-a Cayenne. Dość trafne połączenie, by pokazać jaką drogę w ciągu dwóch dekad przeszedł ten model. Od analogowego i tradycyjnego po rozwinięty i nowoczesny. Zupełnie jak ten kraj.
Aktualnie od lat Cayenne jest najpopularniejszym modelem w gamie niemieckiego producenta. Rocznie na świecie z taśm produkcyjnych zjeżdża ok. 100 tysięcy egzemplarzy tego SUV-a. To koń pociągowy marki, bez którego legendarnego producenta może by nawet dzisiaj z nami nie było. Dziś samo Cayenne, jak i inne sportowe SUV-y są na drogach czymś zupełnie normalnym i popularnym, ale dwadzieścia lat temu było zupełnie inaczej.
Porsche produkowało parę swoich klasycznych, skrajnie sportowych i niedużych modeli. Tworzenie wielkiego SUV-a przez taką markę dla wielu musiało być bluźnierstwem. Swoją drogą żałuję, że w tamtym czasie nie śledziłem jeszcze rynku motoryzacyjnego. To naprawdę musiał być kamień milowy i wielki motoryzacyjny game changer.
Ryzyko się opłaciło, a pomysł chwycił, bo zgodnie z tym, co mówiło się w siedzibie Porsche, wystarczy dać na masce samochodu ich logotyp, a klienci i tak to kupią. Nie mylili się. Cayenne nie zawiódł i dziś wiemy, że jest dokładnie takie, jak każde inne Porsche z tą różnicą, że nie ma dla niego znaczenia po jakiej nawierzchni jedzie.
Gdy klienci nie zdążyli się jeszcze z tym na dobre oswoić, za jakiś czas pokazano najpotężniejszą wersję Cayenne, która miała ponad 500 koni mechanicznych pod maską. Dziś to norma, ale te kilkanaście lat temu było to coś naprawdę niespotykanego. To wszystko otworzyło Porsche drogę nie tylko do zupełnie nowych klientów, ale także i rynków takich jak ten arabski, gdzie mimo wszystko ze względu na praktykę królują potężne SUV-y.
W Dubaju mieliśmy okazję pojeździć dwoma generacjami Cayenne. Pierwszą E1 po liftingu oraz najnowszą, produkowaną od 2017 E3. Wśród tej pierwszej grupy były wyjątkowe egzemplarze tamtejszych klientów. Modyfikowane, do tego na terenowych oponach, które przegoniliśmy po offroadowych, górskich i kamienistych trasach.
Widać po nich upływ lat, jest bardzo analogowo i plastikowo, ale od strony praktycznej trudno było się do czegoś przyczepić. Cayenne z zapiętym ręcznie reduktorem szedł do przodu i właściwie niczym się nie przejmował. Żeby było zabawniej, dziś takie Porsche można mieć już nawet za śmieszne, w porównaniu do aktualnych cen nowych aut, pieniądze. Stare Cayenne da radę wyrwać już za 20-50 tysięcy złotych. Oczywiście to, co będzie trzeba włożyć w utrzymanie to inna para kaloszy, ale teoretycznie w takiej cenie możecie mieć swoje Porsche.
To była jednak tylko rozgrzewka, bo danie główne wyjazdu czekało nas za kierownicą najnowszej generacji Cayenne w wersji coupé. To jedno z najlepiej prowadzących się aut w swojej klasie. Mówi się, że jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego, ale w przypadku Cayenne to nieprawda. To samochód, który naprawdę nadaje się do wszystkiego.
Dojazdy do pracy, zakupy, podrzucanie dziecka do szkoły? Żaden problem. Długa trasa przez pół Europy z całą rodziną? Nie ma sprawy. Wyścigowe wrażenia na torze z osiągami, których może pozazdrościć niejedno stricte sportowe auto? Pewnie. Offroad w każdych warunkach? Zapraszam.
Przegoniliśmy te lśniące Cayennki po miejscach, w które nikt o zdrowych zmysłach z własnej woli by nie wjechał. Poważnie. Jestem pewien, że żaden właściciel nigdy nie zrobi z nimi nawet 10 procent tego, co te auta potrafią. Ale to nic złego, bo kto normalny brałby takie nowiutkie auto o wartości 1-2 mieszkań w teren, który aż się z nim gryzie.
Chodzi jednak o możliwość – w razie potrzeby Cayenne naprawdę poradzi sobie w skrajnych warunkach. Wystarczy zapiąć odpowiedni tryb. O, tu jedna fajna różnica pomiędzy starą a nową generacją. W E3 nie ma potrzeby pilnowania i włączania reduktora, wystarczy wybrać odpowiedni tryb podłoża i komputer poustawia wszystko tak, jak trzeba. Wszechobecne kamery będą pomagały i pokazały obraz tego, co czeka przed autem.
Tak, tak – przed autem. Czasami stawialiśmy te samochody pod takim kątem, że nie było widać zupełnie nic z tego, co czai się przed nami. Gdyby nie stojący na zewnątrz nawigator, mogłoby się skończyć różnie. W nowej generacji problem rozwiązała technologia – na wyświetlaczu widzimy to, co jest przed/pod maską.
To wszystko to jednak nic. Prawdziwą gratką było jeżdżenie po najprawdziwszej pustyni. Porsche Cayenne, my za kierownicą i piach oraz przepiękne wydmy po horyzont. To jedno z najlepszych doświadczeń motoryzacyjnych w życiu, a wierzcie mi – miałem ich już sporo. Jazda po grząskim piachu w takich okolicznościach to coś, czego nie robi się na co dzień. Ba, właściwie nie robi się w ogóle.
Włączamy tryb „sand”, z drogowych opon spuszczamy ciśnienie, by na piasku mieć lepszą przyczepność i ruszamy przed siebie. Jazda po piachu w pewnym sensie przypomina jazdę po śniegu. Trzeba podobnie operować gazem, trzymać go miarowo, ale jednocześnie w odpowiednim momencie (gdy w piasku zaczyna być grząsko) umiejętnie dodać, by wyciągnąć auto.
Nie ma tu jednak marginesu na błąd, bo gdy się przegnie, w oka mgnieniu można ugrząźć w piachu. Masz jedną, no może półtorej szansy. Wtedy dalszy gaz to przepis na katastrofę, bo zakopujecie się tylko coraz bardziej. Trudno to opisać, ale jazda po pustynnych wydmach wymaga delikatnego, a jednocześnie bardzo zdecydowanego operowania gazem. Wiem, że brzmi to tak, jakby się wykluczało, ale dokładnie tak jest.
Wymaga pełnej uwagi, bo gdy tylko na chwilę się ją spuści lub poczuje zbyt pewnie, można skończyć w piachu. Dokładnie tak było w moim przypadku. Zakopałem się tylko raz, ale… cieszę się, bo w końcu ile razy w życiu będę miał okazję zakopać się samochodem na prawdziwej pustyni?
Nowe Cayennki w tym otoczeniu wyglądały surrealistycznie, jak statki kosmiczne, które wylądowały na Ziemi, ale niech pozory nikogo nie zwiodą, bo poradziły sobie doskonale. Jestem bardzo ciekaw, jak by nam szło w tych starszej generacji z terenowymi oponami.
Jazda po pustyni zachwyca nie tylko z motoryzacyjnego punktu widzenia, ale i takiego najzwyklejszego ludzkiego. Piękne otoczenie, fascynująca, a jednocześnie przerażająca dzikość, która ciągnie się dalej niż sięga wzrok. Jeśli tylko będziecie mieli kiedyś okazję spróbować, nie wahajcie się ani chwili. Jeśli nie, warto zrobić sobie namiastkę tego i spróbować zwykłego offroadu, w Polsce o to nietrudno.
Po tych trzech dniach w Zjednoczonych Emiratach Arabskich Porsche zostawia mnie z odpowiedziami (tak, to naprawdę wszechstronne auto do wszystkiego), a Dubaj z wieloma pytaniami o granice zdrowego rozsądku i o sposób tworzenia metropolii. I myślę, że właśnie dlatego warto odwiedzić to miejsce, by każdy mógł zadać je także sobie i poszukać na nie własnych odpowiedzi.