Przyszedł grudzień – idą święta, pierniczki, choineczki, lampeczki, "All I want for Christmas", listy do św. Mikołaja i promocje w sklepach. Ksiądz zaraz ruszy z kolędą, tłumy stawią się w kolejkach po opłatek, a między rodzinami zaczną zawiązywać się spiski o tym, kto, kogo i do czyjego domu zaprosi na Boże Narodzenie.
Reklama.
Reklama.
Zaczął się grudniowy armagedon. W Boże Narodzenie dostajemy szału
Jestem ateistą. Ba, nawet mnie nie ochrzcili (dziękuję, mamo), ale tu nie chodzi o kwestie światopoglądowe. Każdy niech sobie wierzy, w co chce, robi, co lubi i celebruje takie święta, na jakie ma ochotę. Po prostu nie przemawia do mnie całe to świąteczne zamieszanie.
Przy okazji jestem genialną odpowiedzią na żarty konserwatystów o ateistach łamiących się opłatkiem i liczących na wolne od pracy w Wigilię. Dla mnie Boże Narodzenie to dzień jak co dzień. Mogę go spędzić w pracy, albo w wannie z książką. (Szach mat katolicy!!!).
Kompletnie nie czuję tego świątecznego fanu, a kiedy myślę o kupowaniu prezentów, skręca mnie w środku. I nie mówię o galopującej drożyźnie i rosnących cenach za wszystko – nie mogę znieść tego zastanawiania się, kto, co chce dostać, ile na to wydam, czy bliski będzie zadowolony lub co kupią mu inni.
Kupienie i strojenie choinki jeszcze przejdzie. Koniec końców ładnie to wygląda, ale i tak szlag by mnie trafił od spadających igieł. A sztuczny kawałek zielonego materiału średnio mi się podoba. Chociaż przyznam szczerze, nie chciałoby mi się robić tyle zachodu o postawienie drzewa w mieszkaniu. I jeszcze to noszenie tego od sklepu do domu.
Skręca mnie od stania w kolejkach po prezenty i śledzenia internetu w nadziei na pomysł lub inspirację zakupową. O wiele bardziej wolę małe oznaki troski i opieki czy przywiązania do bliskich okazywane z mojej nieprzymuszonej chęci, a nie z przymusu, bo jest taki dzień w roku i wypada.
No wiem, jak miałem 10 lat i liczyłem na bożonarodzeniową stówkę od dziadka, to już taki mądry nie byłem. Jednak nie cierpię czuć się do czegoś przymuszany, "bo tak". To samo dotyczy zapraszania rodziny.
Nie obchodzę świąt i czuję się z tym dobrze
Jeszcze przed świętami pojawia się napięcie – zaprosić babcię do siebie, czy liczyć, że ona zaprosi nas do nas? A może ciotka weźmie na siebie nieodpłatną pracę dorywczą w postaci sprzątania mieszkania, stania przy garach, a potem żegnania gości?
Wigilia to taki dzień w roku, kiedy nagle odkrywasz, że poza mamą, tatą, rodzeństwem i dziadkami masz hordę, wujków, kuzynów, ciotek i pociotków. Siadacie do wspólnego stołu i udajecie, że znacie się od zawsze.
Tę atmosferę dobrych, zacieśnionych relacji prędko weryfikuje pytanie od wujka, czy skończyłeś już gimnazjum, choć masz 17 lat, a reforma edukacji miała miejsce 5 lat temu. Pod tym względem mam tak samo, jak z prezentami – wolę dobrowolny kontakt, wynikający z obopólnej chęci do wspólnego spędzania czasu.
I zawsze przytłaczają mnie te dziwne sytuacje przy łamaniu się opłatkiem, kiedy z automatu życzysz wszystkim zdrowia, szczęścia i spokoju, licząc, że wszyscy to łykną. Bardziej niezręczny jest już chyba tylko moment, kiedy śpiewają ci "Sto lat", a ty nie wiesz, co ze sobą zrobić.
Polecam też na pytanie o przyprowadzenie księżniczki lub kawalera powiedzieć, że jest się w związku jednopłciowym. Sztuczne szczęki waszych dziadków wylądują w barszczu, zanim zdążycie sięgnąć po łyżkę.
Chwilę później zaczynają się rubaszne żarty wujka, ciotki uciekają na papierosa obgadywać siebie nawzajem, a jedna babcia z drugą babcią nagle przypominają sobie o niewyjaśnionych sporach rodzinnych.
I to ciągłe przejmowanie się, czy na pewno dobrze wyglądam, czy odpowiednio się ubrałem. Koniec końców wszyscy wracają do domu, żeby do sylwestra dopychać się sernikiem z rodzynkami. Nie będę już pisał o hałdach zmarnowanego jedzenia, dobra?
Możecie uznać, że zwariowałem. W sumie trochę tak jest. W swojej opinii utwierdzicie się, gdy przyznam, że nie cierpię sałatki jarzynowej. Od dziecka nie cierpię tych wszystkich potraw wigilijnych – kończyłem o chlebie, pierogach, modląc się, żeby już podali barszcz.
W całym tym świątecznym zamieszaniu pozostaje mi się tylko cieszyć, że tak naprawdę zwierzęta nie mówią w Wigilię ludzkim głosem. Nie chciałbym usłyszeć, co ma mi do powiedzenia mój wiecznie żądający kolejnej saszety kot.