– Dużym plusem Konfederacji była pluralistyczna platforma, na której różne poglądy mogły się zmieścić, ale zarazem było to i wielkim minusem, gdyż tworzyło szklany sufit. Wielu ludzi mówiło nam, że zagłosowałoby na partię Dziambora, ale nie robiło tego ze względu na poglądy prezentowane przez inne znane twarze Konfederacji – mówi #TYLKONATEMAT poseł Jakub Kulesza z partii Wolnościowcy.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Jeszcze niedawno mówiliście, że Konfederacja to taka fajna partia, a teraz… Co się nagle zmieniło?
Jakub Kulesza: Była fajna, ale się zmieniła. Konfederacja od samego początku miała być ugrupowaniem technicznym – bardzo pluralistyczną, szeroką platformą zrzeszającą wiele nurtów ideowych, między innymi libertarian, wolnościowców.
Niestety okazało się, że nowe kierownictwo pod wodzą Sławomira Mentzena zdecydowało się zmienić tę formułę i zastąpić dotychczasową Konfederację takim klasycznym ugrupowaniem unitarnym.
Kiedy przelała się czara goryczy?
Wydaje mi się, że tak naprawdę tym momentem były prawybory prezydenckie, które stały się pierwszą okazją do uderzenia w środowisko wolnościowe. Była publicznie zawarta umowa, że rywale przekazują swoje głosy najsilniejszemu kandydatowi z prawyborów i pracują na to, żeby on wygrał.
Sławomir Mentzen uznał jednak, że nie ma o tym mowy, skoro chodzi o Artura Dziambora i on go nie poprze, bo lider wolnościowców nie może zostać prezydentem. W ten sposób głosy Konrada Berkowicza i Janusza Korwin-Mikkego trafiły na konto Grzegorza Brauna.
To prawda, ale wierzyliśmy, że Konfederacja – jak mówiłem – to platforma pluralistyczna, która wreszcie skutecznie pomoże mniejszym ugrupowaniom przebić się do głównego nurtu polityki. Taka była umowa, gdy Konfederację zakładano.
A my dostajemy mnóstwo gratulacji za to, że zdecydowaliśmy się opuścić to środowisko… Chociaż trzeba przyznać, iż nie przez nas tak naprawdę decyzja o rozpadzie Konfederacji została podjęta. O tym zdecydowali ci, którzy postanowili usunąć Artura Dziambora z listy członków.
I teraz ciekawostka. Lidera wolnościowców z Konfederacji usunięto na wniosek wiceprezesa partii Nowa Nadzieja Bartłomieja Pejo. Prywatnie to zięć Janusza Korwin-Mikkego oraz… radny powiatu świdnickiego wybrany z list Prawa i Sprawiedliwości.
Otwarcie przyznaję, że byliśmy w Konfederacji balastem, ale w tym dobrym znaczeniu – gwarantowaliśmy równowagę i właściwy kierunek. Nie jest przecież tajemnicą, że w wewnętrznych dyskusjach wielokrotnie sprzeciwialiśmy się obieraniu przez Konfederację niewłaściwego kursu, na przykład w stronę PiS.
Nawet jeśli optymistycznie założymy, że przejmiecie połowę dotychczasowego elektoratu Konfederacji, to zbyt mało, aby marzyć o przekroczeniu progu wyborczego. Jaki więc macie pomysł na przetrwanie?
Spójrzmy na to jednak inaczej: dużym plusem Konfederacji była ta pluralistyczna platforma, na której różne poglądy mogły się zmieścić, ale zarazem było to i wielkim minusem, gdyż tworzyło szklany sufit. Wielu ludzi mówiło nam, że zagłosowałoby na partię Dziambora, ale nie robiło tego ze względu na poglądy prezentowane przez inne znane twarze Konfederacji.
Chcemy teraz połączyć na nowo bardzo wiele środowisk wolnościowych, wolnorynkowych. W czasie naszej współpracy w ramach Konfederacji to nie zawsze było łatwe i możliwe. Wydaje mi się, że na te kilka miesięcy przed wyborami obieramy dobry kierunek.
Może lepiej poszukać miejsca na listach jakiejś większej formacji?
Nie widzę takiej potrzeby. Mam już pewne doświadczenie polityczne, to moja druga kadencja w Sejmie i dobrze wiem, że nic nie jest przesądzone w sprawie wyborów.
Kiedy startował ruch Kukiz’15 czy potem gdy z niego wystąpiłem, aby współtworzyć Konfederację, też wszyscy mówili, że te projekty nie mają szans na wejście do Sejmu. Coś czuję, że i tym razem może być podobnie.
To czym – poza tym, że nie lubicie Mentzena – zamierzacie różnić się od Konfederacji?
Kto powiedział, że nie lubimy Mentzena?! Ja w ogóle nie jestem osobą, która lubi odwzajemniać negatywne uczucia. Lubię wiele osób, z którymi mam odmienne poglądy.
Natomiast to, co wyróżnia wolnościowców, jest od dawna znane. Opublikowaliśmy deklarację ideową, w której stawiamy na wolność w ujęciu kompleksowym – nie tylko gospodarczą, ale także osobistą czy polityczno–obywatelską. W tych ostatnich kwestiach z aktualnym szefostwem Konfederacji różnimy się najbardziej jaskrawie.
My jesteśmy na przykład za tym, żeby wykreślić z Kodeksu karnego przepisy dotyczące obrazy uczuć religijnych, bo przecież nie można kogoś karać za poglądy i ustalać takiej czy innej poprawności politycznej. Tutaj mamy więc zdecydowanie inne podejście niż środowisko Mentzena, który zadeklarował, że tego przepisu o uczuciach religijnych nie usunie.
Różnice są też w kwestii podejścia do polityki zagranicznej. My jasno opowiadamy się za tym, żeby Polska była częścią świata zachodniego. Nie sprzeciwiamy się obecności w NATO i nie usprawiedliwiamy w żaden sposób barbarzyńskiej napaści Rosji na Ukrainę. Żaden wolnościowiec nie powie, że w Rosji czy na Białorusi jest lepiej, choćby w kwestii wolności gospodarczej.
A jest plan B na wypadek rozstania z parlamentem?
Dla mnie to raczej plan A – od dawna, jeszcze nawet przed 2015 rokiem, gdy pierwszy raz trafiłem do Sejmu. Gdybym miał czas na działalność poza polityczną, kontynuowałbym z moją wymarzoną działalnością w obszarze IT…
Jak jednak wspomniałem, nic nie zapowiada, żeby ten moment odpoczynku od polityki szybko nadszedł, bo pewnie znów okaże się, że projekt, któremu nikt nie daje szans w luty, jesienią wejdzie do parlamentu.
Do wyborów pójdziemy w formule dającej może nie 100-proc., ale mocną gwarancję utrzymania reprezentacji libertariańskich poglądów w gmachu przy Wiejskiej.