Skoczkiem narciarskim nie został, bo nie te gabaryty. - Nie miałbym szans, by osiągnąć 100 metrów na dużej skoczni - mówi mi z uśmiechem Jan Błachowicz - zawodnik MMA, który dzierży pas międzynarodowego mistrza KSW w wadze półciężkiej. Ale ring i walki to tylko część jego świata. Resztę zajmuje strzelanie z łuku (tak, to nie żart), granie w "Heavy Rain", czytanie o kometach i asteroidach. Są też cieszyńskie podziemia, które Błachowicz, jako członek specjalnego stowarzyszenia, eksploruje w poszukiwaniu skarbów. Podziemia, od których rozpoczęliśmy rozmowę.
My jeszcze nie. Nasi poprzednicy, z tego co wiem, jakieś tam drobiazgi znaleźli. Ale będzie dobrze.
Będzie? A teraz jest jak?
Teraz mamy plan, gdzie dokładnie szukać. Gdzie wykuć dziurę, gdzie wejść. Póki co powstrzymują nas tylko przepisy. Bo nie mogę sobie ot tak wejść komuś do kamienicy i rozwalić mu ścianę kilofem, na zasadzie "jest fajnie, mogę szukać skarbów".
Właśnie, skarby. Powiedz coś o nich.
Mamy dokładne zapiski poprzedniej ekipy. Tego, czego dokonali. Oni spenetrowali tylko 15 procent tego całego terenu. Od kilkuset lat w pozostałych miejscach nikt nie był. Nikt. Cieszyn to było od lat miasto kupieckie i nie wiadomo do końca, co tam ludzie chowali. Podobno często ktoś odnajdywał jakieś złote czy srebrne monety. Nas oczywiście bardziej ciekawi złoto (śmiech). W Cieszynie jest w ogóle tak, że kopiesz gdzieś tam przy kanalizacji i już, od razu, zlatuje się grupka archeologów, ciekawych co może tam być.
Mam tutaj taki twój cytat. Powiedziałeś, że jeżeli jest jakaś społeczność, gdzie ludzie mówią, że się nic nie dzieje, to tam tak rzeczywiście jest.
Dokładnie. Nie znoszę takiej mentalności. Tych, co siedzą w domu i mówią: "Nie robię, bo to nie ma sensu, bo tu i tak nic nie da się zrobić". Staram się zawsze być optymistą. Nie siedzę przed telewizorem, oglądając filmy, albo nie spędzam całego dnia przed komputerem. Tak samo jest z tymi podziemiami. Dla mnie fajny będzie już sam fakt, że tam wejdę. Że znajdę się w jakiejś piwnicy, gdzie ktoś mieszkał 200 lat temu. Nawet jak niczego nie odkryjemy.
Blisko jesteś związany z Cieszynem, prawda?
Bardzo blisko.
Tomasz Adamek wychodzi do ringu przy "Nie zapomnij, gdzie się urodziłeś". Tobie od pewnego czasu towarzyszy utwór "Tam, skąd pochodzę".
To też jest zespół z tamtego regionu, Radogost. Folk-metal, polecam każdemu. Fajnie grają i jest to też mój klimat, moje upodobania muzyczne.
Błachowicz wchodzi do ringu przy "Tam skąd pochodzę" zespołu Radogost:
Nie myślałeś nigdy, by wybrać inny sport? Z Cieszyna pochodzi skoczek narciarski, Piotr Żyła. Ten od barwnych wypowiedzi. I Ireneusz Jeleń, piłkarz.
Na skoczka raczej mi gabaryty nie pozwalają. Wątpię, żebym doleciał na dużej skoczni do setnego metra (śmiech). W piłkę z kolei kiedyś grałem, ale jej nie lubię. Mogę zagrać na rozgrzewkę, przed moim treningiem, piętnaście minut. Ale to wszystko.
Z piłki się też śmiejesz. Pamiętam, jak mieliśmy tę całą sprawę z Basenem Narodowym. Ty wtedy na swoim Facebooku napisałeś komentarz. O tym, że uwaga, uwaga, za Przemysława Tytonia zaraz na boisko wejdzie Otylia Jędrzejczak.
Śmieję się, bo polska piłka nożna jest słaba. Delikatnie mówiąc. A tak szczerze, to jest na fatalnym poziomie. I szkoda mi na przykład takich siatkarzy, którzy są w czołówce światowej, a zarabiają nieadekwatne do piłkarzy pieniądze. Przecież ci nasi futboliści nic nie osiągają. Nic. A o sportach walki nawet nie będę już mówił. Tu dopiero jest przepaść. Nawet do siatkarzy.
Ciężko trenujecie.
Uwierz mi - w sportach walki człowiek wkłada trzydzieści razy więcej wysiłku w trening niż w piłce nożnej. Gdyby ci piłkarze jeszcze grali tak jak ci w lidze angielskiej, mógłbym to jakoś zrozumieć. Ale dla mnie sport jest pasją. Kocham to, co robię. Pamiętam, jak kiedyś jeździłem na mistrzostwa świata, wykładając na to swoje pieniądze. Cieszyło mnie to, ale dzisiaj są inne czasy. Trzeba się utrzymać.
Z walk w MMA można?
Można. Może nie jakoś spokojnie, na wysokim poziomie, ale tak. Zresztą ja nie tylko walczę. Prowadzę też seminaria. Ludzi, którzy utrzymują się z samych walk, można w tym kraju policzyć na palcach jednej ręki. Każdy gdzieś tam sobie biega, załatwia coś, żeby jakoś dorobić.
Błachowicz prowadzi seminarium:
(Dosiada się do nas Dorota, dziewczyna Janka. Od tej pory uważnie przysłuchuje się naszej rozmowie i co jakiś czas zabiera w niej głos)
16 lat miałeś, gdy pierwszy raz stanąłeś na bramce, prawda?
Tak.
To było legalne?
Powiedzmy, że nikt tego wtedy nie sprawdzał (śmiech).
W Cieszynie?
Tak, u siebie. Nawet nie pamiętam szczegółów. Było, minęło. Potem gdzieś tam po wioskach, innych miasteczkach. Trzeba było jakoś sobie radzić. Wtedy miałem tak, że pracowałem 2,3 noce w tygodniu i pozostały czas przeznaczałem na trening. Wiesz, to jest tak, że aby być w dobrej formie, muszę trenować dwa razy dziennie. Rano i wieczorem. I dlatego teraz nie mogę iść do normalnej pracy, choćbym nawet chciał. Od 9.00 do 18.00 w biurze? Zapomnij. Wracałbym zmęczony do domu i by mi się nie chciało.
Zdarzały się na tej bramce jakieś ciekawe historie? Rozmawiałem jakiś czas temu z Michałem Materlą - mówił, że zupełnie inaczej zagadywali ludzie wchodząc, a inaczej wychodząc, będąc w gorszym stanie.
Teraz się zdarza ciekawa historia. W klubie, przed którym stałem ponad 4 lata, to miejsce zajął mój brat. I teraz wszyscy myślą, że ja tam stoję, bo jest bardzo podobny. Zaczepiają go, wiesz, pytają, kiedy następna walka. On się denerwuje już tym, ale rozmawia dalej z ludźmi. Próbuje.
Ciebie też zaczepiali?
Jasne, to normalne w tej pracy. Te zaczepki te są różne. Jak ktoś się napije, wychodzi z klubu, włącza się u niego tak zwana nieśmiertelność.
Błachowicz, w rozmowie z konfrontacja.com:
W wieku między 16, a 18 lat to był czas i nie odmawiałem zabawy. Później nie miałem czasu. Zresztą w wieku szesnastu lat pierwszy raz stanąłem w klubie „na bramce” i tak przez dziesięć lat.
Nie można popadać z skrajności w skrajność, bo wtedy można zwariować. Priorytetem moim były treningi, ale ćwiczyłem tak, żeby znaleźć czas dla znajomych, na relaks. CZYTAJ WIĘCEJ
Coś się działo?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie. Często trzeba było komuś tam rękę wykręcić i kulturalnie wyprosić z lokalu.
W rozmowie z mmarocks.pl przyznałeś, że wolisz wywiady okołosportowe, że nie lubisz rozmawiać o MMA, bo wiecznie dostajesz te same pytania. Ja jednak chciałbym przejść teraz do walk. Mogę?
Próbuj.
Widziałem twoje dwa starcia z Thierrym Sokoudjou. W pierwszym był taki moment, kiedy byłeś całkowicie bezradny. Pod koniec drugiej rundy leżałeś, trzymając się za krwiaka na udzie, a on stał, czekając, aż będzie mógł dalej cię kopać. Najtrudniejszy moment w karierze?
Nie wiem, ale tak - na pewno był bardzo trudny. Całkowicie mnie zdominował, a ja w dodatku byłem w tej walce źle ustawiony. Tymi niskimi kopnięciami wyłączył mi w nogę. Miał totalną przewagę w stójce i nie miał interesu w tym, by walkę przenieść w parter.
Błachowicz przegrywa z Sokoudjou:
Nie spodziewałeś się tego?
Zaskoczył mnie siłą. Nikt mnie jeszcze wcześniej tak nie kopał jak on. Poza tym źle się ustawiłem taktycznie. Rozbił mnie, wykorzystując też moje błędy.
Nie wyszedłeś do trzeciej rundy. To była twoja decyzja?
Walka była bez sensu, bo w ogóle nie mogłem ustać na nodze. Trenerzy sami nie wiedzieli, co mają robić. I ja im mówię: "Słuchajcie, nie potrafię, nie mogę stać na tej nodze. Na jednej mam walczyć?". Wyszedłbym, on by mnie zaraz kopnął jeszcze raz i nie wiem, co by się stało z tą nogą. Pękłaby z opuchlizny? Przegrałem, ale to mi było potrzebne. Zmusiło do pracy, do cięższego treningu.
To teraz rewanż. Tam jest taka scena, jak kończy się walka, a ty stoisz w narożniku, za bardzo nie wiedząc, co dookoła się dzieje. Zmęczenie?
Wiedziałem, że tę walkę wygrałem. Ale ona kosztowała mnie bardzo dużo zdrowia. Byłem też mocno zaangażowany psychicznie, bo podchodziłem do gościa, który wcześniej przejechał po mnie jak czołg. Potem, jak ochłonąłem, była już radość. Wielka radość.
Twoim marzeniem są walki w Stanach, dla federacji UFC. Nie boisz się, że trzeba będzie zaczynać od zera? Tutaj masz pas, walki wieczoru, a tam Jan Błachowicz to będzie polski "no-name".
To już zadanie moich promotorów, by tak się nie stało. Poza tym zobacz, jeśli zacznę z niższej półki, będę miał słabszych rywali, a to mi zapewni obycie. Jeśli natomiast od razu wskoczę jakoś wyżej, wtedy na start dostanę lepszego gościa i to się może różnie potoczyć. Zobaczymy, wierzę, że będzie dobrze. Podołam wyzwaniu.
Dla wielu takie wyzwanie to kosmos. Właśnie - kosmos. Z twojej rozmowy z Pawłem Kowalikiem wynika, że się nim interesujesz…
A tam zaraz interesuję. Śledzę jakieś tam ruchy komet, asteroidów. Mam parę stronek, które się tym zajmują, no i oglądam, czy się coś zbliża, czy się nie zbliża. Ostatnio zainwestowałem w teleskop, ale od kiedy go kupiłem, są chmury, więc nie mogę za bardzo pooglądać.
Od dziecka ta pasja?
Nie, przyszła jakoś niedawno. W ogóle mam tak, że nagle mi się wymyśla jakaś fobia i zaczynam ją szybko realizować.
Dużo ich było?
Strzelanie z łuku, jazda konno, kolekcjonowanie noży.
Z łuku? Poważnie?
No tak. Choć teraz jakiś czas nie strzelałem. Nie ma pogody, nie mam też kompana.
Nie było jeszcze ofiar?
Nie, na razie nie (śmiech). A zajawki jak widzisz mam różne. Nie samym chlebem człowiek żyje.
Po górach też chodzisz.
Byłem jakiś czas temu z Maćkiem Kawulskim (jeden z szefów federacji KSW - red.) w Dolomitach. A tak to najczęściej Tatry i Zakopane.
O ucieczkę jest ciężko, bo na szlaku na Kasprowy czy Giewont osób jest tyle, co tutaj pod nami (siedzimy w Arkadii, na piętrze, w cukierni "Grycan" - red.).
Pod Giewontem są nawet podobnie ubrani.
Właśnie. Dlatego wolę chodzić po stronie słowackiej. Ludzi jest dużo mniej. Ale pytałeś, co mnie w górach kręci. Mam na sobie plecak, ważący 50 kilogramów. Wchodzę z nim na szczyt, siadam sobie. Odpoczynek, widoczek, woda, nabrana gdzieś ze źródełka, z bajorka. To jest w tym wszystkim fajne. Albo inna rzecz - survival. Idę sobie, buduję własnoręcznie szałas, rozpalam ognisko. Krzesiwem, a nie żadną zapalniczką. Świetna zabawa.
Nie myślałeś, żeby wybrać się na Everest? Albo chociaż na Kilimandżaro? Zdobyłbyś fajną górę, a przy okazji byłbyś bliżej komet i asteroidów.
Dorota: Teleskop jeszcze niech weźmie na plecy (śmiech)
Jakieś wyprawy następne będą. Zobaczymy gdzie. Kto wie, może i dojdzie do takiej.
Góry na pewno pomagają ci potem w ringu. A gry komputerowe? Da się jakoś przełożyć na walkę to, co robisz w Mortal Kombat?
Wiesz, czemu ja się zagłębiam w świat gier? Żeby się wyciszyć, na przykład na tydzień przed walką, gdy nie chcę już o niej tak dużo myśleć. By nie mieć w głowie takiego ciągłego "walka, walka, walka". Wtedy sobie siadam. Wchodzę w inny świat. Zapuszczam "Mortal Kombat", relaksuję się.
Jakieś inny gry jeszcze polecasz?
Na pewno "Heavy Raina". Ostatnio wróciłem też do "Majesty". Wiesz, nie jestem jakimś nie wiadomo jakim maniakiem, że trzy miesiące potrafię nie wychodzić z domu i grać (Dorota w tym momencie robi minę typu: "Tak, aha, jasne", Janek to widzi i kolejne słowa są do niej: "Przecież ty siedzisz na laptopie dużo więcej niż ja") A co do gier, to kiedyś byłem fanem Resident Evil. Ale ta seria skończyła się po trzech częściach. Szóstką się już totalnie zawiodłem. Wyszła taka typowa strzelaninka. Waliłeś, waliłeś i zbierałeś amunicję.
Lubisz boks?
Nie oglądam go już.
W ogóle?
Kiedyś jako dzieciak wstawałem w środku nocy, by oglądać te walki. Ale jak zacząłem trenować te moje różne sztuki walki, zaczęło mi to przechodzić. Dostrzegłem, jak zamknięty jest boks. Ograniczony. Dzisiaj lubię boksować na treningu, ale oglądać już nie.
Bójkę Szpilki z Zimnochem widziałeś?
Marketing. Wszystkie media teraz o tym piszą. Nakręcili chłopaki atmosferę, wpadnie kilka złotych więcej, choć fakt faktem, że z tego co wiem oni naprawdę się nienawidzą. Wiesz, to kiedyś powiedział Fiodor Emelianenko (czołowy zawodnik MMA na świecie - red.). Powiedział, że są ludzie, którzy zwyczajnie nie potrafią wytrzymać ciśnienia przed walką. I to wychodzi w taki a nie inny sposób. Tu wyszło na pewno w mniej fajny sposób.
Pod koniec ubiegłego roku spotkałem się w Węgierskiej Górce z Grzegorzem Proksą. Powiedział mi o jednej różnicy między bokserami o zawodnikami MMA. Stwierdził, że oni mają gorzej, bo walcząc o tytuł, muszą pokonać najlepszych zawodników na świecie, podczas gdy na galę KSW przylatuje drugi sort. Bo najlepsi zostają w Stanach. Odniesiesz się?
No właśnie, oni są tam związani kontraktami, więc jak mamy ich ściągać? Do Polski przybywają najlepsi zawodnicy dostępni na rynku. Czy są słabsi, tego nie wiadomo. Ok, widzisz, że ten wygrał z tym, tamten tamtego znokautował, ale tak naprawdę dopiero na ringu dowiesz się, kto z nich jest lepszy. A co do Proksy, to jest moim zdaniem inaczej. Bokserzy mają łatwiej, bo walczą w jednej płaszczyźnie. To ciężki sport, jak każdy inny. Ale ja będę bronił swojego. Nasz jest trudniejszy.
Będziesz miał w przyszłości mniejsze ubytki na zdrowiu. Poza tym nasz sport jest wszechstronniejszy. Walczymy w trzech płaszczyznach - uderzenia, zapasy, parter. Musimy sobie radzić wszędzie. Jak na ulicy idzie jakaś zaczepka i boksera wywrócisz, to on już nie zrobi. A jak wywrócisz zawodnika MMA, to musisz być czujny. Jak nie będziesz, to on ci zaraz połamie rękę.
Błachowicz rewanżuje się Sokoudjou na KSW 17:
Marcin Najman przeszedł z boksu do MMA.
Marcin Najman to dla mnie fenomen. Poważnie. Gość dokonał rzeczy niebywałej. Nie wiem jak, ale udało mu się nabrać 90 procent naszego społeczeństwa, że jest sportowcem. Szacunek dla niego.
Dorota: A ja się zawsze dziwię, jak on to wszystko znosi. Tę całą nienawiść, obrzucanie błotem w internecie i innych mediach. Przecież to nie może być łatwe.
Jedno mnie tylko boli w tym wszystkim. Marcin ma taką konstrukcję psychiczną, że widocznie jakoś tam po swojemu to znosi. Ale co będzie z jego dziećmi? Co będzie, jak córka pójdzie po raz pierwszy do szkoły, pani przeczyta nazwisko, dzieci wywęszą relację rodzinną i będzie jedna wielka szydera? Taka z gatunku tych nie do zniesienia? W dzisiejszym świecie takie sytuacje są coraz trudniejsze. Kojarzysz tę sprawę chytrej baby z Radomia? Rozdmuchano to tak, że ja teraz tej kobiecie współczuję. I często zastanawiam się, co musi teraz czuć, co musi myśleć.
Pewnie nawet nie wie o całym zamieszaniu, bo nie ma komputera.
Ale ten słynny film pokazywano też w telewizji. Wyobraź sobie taką scenę, że babcia włącza Dziennik czy "Fakty TVN" i widzi na ekranie siebie. I dowiaduje się, że film stał się hitem internetu. Że Radom teraz jest wściekły, bo mu zbrukano opinię. Albo, co gorsza, pomyśl, że jesteś wnuczkiem takiej chytrej baby. I inni właśnie się o tym dowiadują.
Mówisz o filmie, a ja chciałbym ten wątek pociągnąć, tylko że od innej strony. Mamed Khalidov wychował się na filmach z Brucem Lee. Ty też?
Też, ale oprócz Bruce'a był jeszcze Jean Claude van Damme. A film, który najwięcej razy widziałem, to "Commando" z Arnoldem Schwarzeneggerem. Na pamięć go znam.
Nie dowiem się zaraz, że Jan Błachowicz ogląda komedie romantyczne?
Oj nie, bardzo rzadko. Czasami thrillery. Jeden był dobry. Co my tam ostatnio widzieliśmy?
Dorota: "Czwarty stopień"
Ale to nie thriller, bardziej taki film psychologiczny. A, już wiem, ale nie pamiętam tytułu. Opowiem ci. To było o gościu, który wsadził drugiemu głowę do mikrofalówki.
Czyli raczej nie komedia romantyczna.
Thriller. Była dziewczyna, jacyś goście zgwałcili ją, chcieli ją zastrzelić, ale ona przeżyła i wróciła do swojego domu. Potem pogoda się załamała i ci gwałciciele trafili do tego samego domu. I poprosili o schronienie. Rodzice ich ugościli, nie wiedząc co zrobili ich córce. Potem się zorientowali w sytuacji i zaczęli się mścić. Niezłe pomysły mieli, nawet taki, by zmielić komuś w mikserze rękę. Ten ojciec dziewczyny był lekarzem, więc wiedział jak działać. I właśnie to była scena finałowa - nafaszerował gościa lekami, a potem wysadził mu głowę w mikrofalówce (chodzi o film "Ostatni dom po lewej" - red.).
Trailer filmu "Ostatni dom po lewej":
Możemy zmienić temat?
Możemy, bo już skończyłem (śmiech).
Łukasz Jurkowski twoją wygraną z Sekoudjou skomentował krótko: "Cieszyński książe wraca na tron!". Ładne, prawda?
Super. Samą prawdę powiedział.
Myślisz, że przygotował to sobie?
Rozmawiałem z nim kiedyś. Powiedział mi, że zawsze ma parę takich przygotowanych wstawek, ale w całej tej spontaniczności musi też być moment, by odpowiednio ich użyć. I czasami jest chwila, w której mówi do siebie: "To ten moment. Wstawka".
Co przeczytamy o tobie na Wikipedii za 10 lat?
Zdobywca pasa UFC, odkrywca cieszyńskich podziemi...
Dorota: Kolega Sylvestra Stallone'a i Arnolda Schwarzeneggera (śmiech).
Zdobywca Oscara, wiesz, za jakiś film akcji. Ale nie wybiegam tak w przyszłość. Moje najbliższe spojrzenie to 16 marca i walka na 22. gali KSW.
Powiedz, tak szczerze, nie żałujesz czasami, że żyjesz w XXI a nie w XV wieku? Że nie ma w Polsce Krzyżaków, Jagiełły i księcia Witolda?
Trzeba się dostosować do świata, który jest wokół nas. Ale inaczej sobie to wszystko wyobrażałem. Wiesz czego żałuję? Żałuję, że Majowie się pomylili. Że 21 grudnia nie doszło do końca świata.
Nie miałbyś teraz tej walki na KSW 22.
Ale miałbym inną walkę. Walkę o przetrwanie. I chętnie wziąłbym w niej udział. Nawet kupiłem sobie specjalną maczetę. Właśnie na koniec świata.