"The Last of Us" wysoko postawił poprzeczkę – nie tylko jeśli chodzi o adaptacje gier wideo, ale i seriale 2023 roku. Ostatni odcinek pierwszego sezonu idealnie odwzorował konsolowy pierwowzór i nie rozczarował. Jedynie tylko tym, że to już koniec i teraz trzeba będzie czekać na kontynuację. Wystawiłbym serialowi najwyższą notę, ale mam jedno "ale".
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Pierwszy sezon "The Last of Us" za nami. Liczył 9 odcinków, którymi przez ostatnie tygodnie żyli widzowie i fani gry.
Serial jest adaptacją kultowej gry na konsole PlayStation od studia Naughty Dog. Jednym z twórców hitu HBO Max jest też reżyser pierwowzoru - Neil Druckmann.
Serial świetnie przenosi na ekrany oryginalną historię i ją rozwija. Znajdziemy w nim wiele bezpośrednich odwołań do gry, ale zabrakło mi w nim... horroru.
Oceniam "The Last of Us" po całym pierwszym sezonie - przede wszystkim z perspektywy fana gier.
Oscary Oscarami, ale nie możemy zapomnieć, że dziś mieliśmy inne ważne wydarzenie w świecie popkultury - premierę ostatniego odcinka pierwszego sezonu "The Last of Us". Pomimo ujadania hejterów, to wciąż jeden z najlepszych seriali ostatnich lat.
Widać to zarówno po ocenach w różnych bazach filmowych, jak i recenzjach i reakcjach zachwyconych widzów w mediach społecznościowych. To nie kampania promocyjna HBO Max, ale po prostu czysta radocha z oglądania udanej produkcji.
Na łamach naTemat mogliście przeczytać recenzję Zuzy Tomaszewicz i felieton Oli Gersz na podobny temat. Ja spoglądam na ten serial z nieco innej strony i bardziej krytycznie, choć nie będę ściemniał, że mi się nie podobał. Jarałem się jak większość z nas. Nie jest jednak tak idealny, jak gra, ale jeszcze żadna inna adaptacja aż tak bardzo nie zbliżyła się tak blisko do oryginału.
W dalszej części naturalnie znajdziecie spoilery dotyczące 9. odcinka pierwszego sezonu "The Last of Us". Tak tylko ostrzegam.
"The Last of Us" pokazuje jak robić adaptacje - nie tylko gier
Rok dla fanów seriali zaczął się przednio. "The Last of Us" z perspektywy osób, które nie grały w oryginał, powinien być przynajmniej dobry. Ma wyraziste i niezapomniane kreacje aktorskie Pedro Pascala i Belli Ramsey, poruszającą historię w czasach bez nadziei i oryginalny świat z mało eksploatowaną na ekranie epidemią grzybów-zombie. Liczne wątki LGBT? To nie żadna nowa moda, ale adaptacja gry sprzed dekady. W drugim sezonie będzie ich jeszcze więcej.
Realizacja serialu HBO Max również stoi na najwyższym poziomie: pod względem zdjęć, efektów, muzyki, scenografii kostiumów i charakteryzacji. W zasadzie wszystkiego. Całość wygląda i brzmi niekiedy lepiej niż hollywoodzkie blockbustery. Oczywiście pojawia się marudzenia (sam znam takie osoby), że serial jest nudny, ale nic na to nie poradzę, że ktoś oczekiwał ciągłej akcji, strzelanin i rzezi zombie, a dostał coś bardziej ambitnego.
Co jednak z graczami? Jeżeli ktoś liczył na przeniesienie wszystkich cut-scenek i rozgrywki jeden do jednego, to miał oczekiwania od czapy. Taka adaptacja nie ma najmniejszego sensu, bo po co, skoro możemy pograć w to samo na konsoli? Zamiast tego twórcy zachowani "główną misję", część wątków i scen przerobili, by dostosować je na potrzeby innego medium, a część i tak żywcem przenieśli na mały ekran.
Serial jest pełen easter eggów z gry, ale nie jest jej plagiatem
Jest wiele momentów, przez które gracze mogą mieć deja vu (aż trudno wymienić tu wszystkie, ale praktycznie cały pilot był wierną kopią, potem mieliśmy m.in. kłótnie Joela i Ellie, furię dziewczynki z przedostatniego odcinka i finał ostatniego), a także mniejsze nawiązania, które też dają przyjemne dreszcze.
Dźwięk zaglądania do plecaka, zrzucanie drabiny, by druga osoba mogła się wspiąć, kamera śledząca za plecami bohaterów - to detale, które dostrzegą tylko osoby, które wcześniej grały w "The Last of Us". Trochę czekałem na to, że będą chodzić non stop w przykucu i szabrować z szafek wszystko, co się da, by potem zrobić broń z szarej taśmy, gwoździ i nożyczek, ale no już bez przesady!
Gra i tak była mocno filmowa, więc już samo to sprawiało, że adaptacja mogła być wtórna. Craig Mazin i Neil Druckmann niektórych elementów nie zmieniali wcale, a inne przerobili na maksa. I bardzo dobrze, bo dzięki temu rozwinęli pierwotną koncepcję. Nie na wszystko jest miejsce w grze (poboczne historie śledziliśmy np. w znajdowanych listach), a formuła serialu na to pozwala.
Głośny odcinek trzeci z gejowskim love story pozornie był fillerem, bo lepiej niż gra pokazywał motywacje Joela do "niańczenia" Ellie. Niby miał się narażać na niebezpieczną wyprawę "w imię miłości", ale zostało to uargumentowane w naprawdę niebanalny sposób. Ogólnie ten odcinek pokazywał, w jakim celu żyć po końcu świata, jaki znamy i dlaczego warto walczyć każdego dnia.
Za to ostatni odcinek wreszcie dał nam odpowiedź na pytanie, na które zadawało sobie wielu fanów - dlaczego główna bohaterka jest odporna na zakażenie. Wiele osób mogło się domyślić, ale w końcu zostało nam to pokazane w przejmującej retrospekcji z mamą Ellie (na marginesie dodam, à propos easter eggów, że wcieliła się w nią aktorka, która grała dziewczynkę w grze - Ashley Johnson).
Serial HBO Max nie jest bez wad. Gdzie ta apokalipsa grzybów-zombie?
Serial jest wzorem tego, jak robić adaptacje - zachowuje główną oś fabuły, ale modyfikuje historię odpowiednio na potrzeby małego ekranu, a także dodaje mnóstwo od siebie. Jest jednak szczegół, który mi nie pasował - w "The Last of Us" niemal w ogóle nie czuć apokalipsy zombie. I nie chodzi mi to, by w każdym odcinku postacie ciągle nawalały się z żywymi trupami jak w "The Walking Dead" czy innych horrorach o podobnej tematyce. Mamy tutaj jednak wrażenie, że zagrożenie istnieje praktycznie tylko ze strony ludzi.
W grze było to zbalansowane, czasem aż wręcz przewidywalne. Raz kryliśmy się przed Klikaczami, a raz niczym Rambo dziurawiliśmy tabuny ludzi. Oprócz animowanych przerywników ciągle siedzieliśmy z padem w rękach i duszą na ramieniu, bo mogliśmy zostać zaatakowani w najmniej spodziewanym momencie. Serial zaczyna się perfekcyjnym odcinkiem o wybuchu epidemii - nawet teraz mogę przywołać sobie to napięcie. Kino katastroficzne z najwyższej półki.
Potem niestety konfrontacje z zombiakami można policzyć na palcach jednej ręki (w niektórych nie ma ich wcale np. w szóstym). Wiem, że taki zabieg sprawia, że ma to potem większą siłę rażenia, ale może właśnie przez to serial dla wielu osób wydawał się nudny. Jeżeli w podobny sposób poprowadzono by grę, to z pewnością nie byłaby tak kultowa, bo strzelanek z ludźmi mamy na pęczki. Tak samo, jak thrillerów, w których okazuje się, że to człowiek jest najgorszym potworem.
Przez brak poczucia zagrożenia finałowy odcinek nie jest tak niejednoznaczny, jak gra
I zdaję sobie sprawę, że to opowieść o ludziach, miłości, rodzinie i innych pięknych rzeczach, a nie o zombie, ale brak osadzenia ich w naprawdę strasznym warunkach, nie ma aż takiego wydźwięku.
Nawet finałowym odcinku nie czuć takiego zagrożenia, jak w pierwszym, co mogłoby się pięknie spiąć. Mogłoby się czaić, chociażby gdzieś tam na horyzoncie. Jest za to żyrafa, która udowadnia, że w sumie nie jest tak źle (w grze też była, ale i więcej zombiaków) i "życie znajdzie sposób". Przez to wszystko decyzja Joela jest w sumie zrozumiała. Po co miałby poświęcać Ellie, skoro te grzyby są tak liczne i groźne dla nas jak muchomory rosnące sobie w lesie?
Finał gry "The Last of Us", po tych wszystkich zawałach serca i zszarganych nerwach po walkach z hordami nieumarłych, był bolesny, bo każde rozwiązanie było równie złe. Z jednej strony, tak jak Joel, pokochaliśmy Ellie i chcieliśmy ją ratować, ale wiedzieliśmy, że właśnie przypieczętowaliśmy nasz los jako wymierający gatunek. Z drugiej strony poświęcać przybraną córkę dla prawdziwych potworów? No też nie bardzo...
Nie zmienia to faktu, że to wciąż adaptacja, o jakiej fani innych gier mogą tylko marzyć, a i serial sam w sobie jest udany i pewnie będzie zgarniał wiele statuetek w kolejnym sezonie nagród. Nadal nie mogę uwierzyć, jak to wszystko udało się pogodzić. A że wykastrowano go z niemal całej post-apokaliptycznej grozy? Cóż, pozostaje tylko liczyć na to, że twórcy w drugim sezonie lepiej czytają artykuły na polskich portalach i biorą je sobie do serca.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.