"Kolejny odcinek i znowu żadnych zarażonych" – czytam często w internecie o "The Last of Us". Podobnie jak opinie, że w grze było ich więcej. Tyle że serial HBO wcale nie jest o zombie. Oni są tylko tłem dla uniwersalnej historii o... ludziach. "The Last of Us" udowadnia również ciężką do przetrawienia prawdę: to człowiek jest największym zagrożeniem.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
– Wolę 'The Walking Dead', tutaj jest za mało zombie – usłyszałam od koleżanki, gdy zapytałam ją, jak podoba jej się "The Last of Us" HBO. Jasne, co kto lubi. Fani typowych seriali o zombie, którzy spodziewali się, że serial z Pedrem Pascalem i Bellą Ramsey będzie czymś w podobnych klimatach i czekali na krwawą jatkę, mogli być nieco zaskoczeni i trudno im się dziwić.
Bo "The Last of Us" to zupełnie co innego.
Zarażeni nie są w centrum historii w "The Last of Us"
Owszem, "The Last of Us"na podstawie kultowej gry studia Naughty Dog z 2013 roku jest serialem postapokaliptycznym. Upadkowi cywilizacji nie jest jednak winny wirus, agrzyb kordyceps, który przemienia ludzie w żądne krwi bestie ze strzępkami pod skórą, a niekiedy nawet z grzybnią zamiast głowy czy otaczającym ciało twardym, grzybowym pancerzem. Teoretycznie nie są to wcale zombie, a zarażeni, jednak większość widzów i tak używa z przyzwyczajenia tej pierwszej nazwy.
W "The Last of Us" mamy i upadły świat, i (nietypowe) zombie, jednak zarażonych w serialu HBO nie jest zbyt dużo. Nie ma też wielu walk, do których przyzwyczaił nas serial o Ricku Grimesie, a do tego jest ich znacznie mniej niż w grze Naughty Dog. Temu nie należy się jednak dziwić, bo gra wideo to zupełnie inne medium. Gracze muszą walczyć, strzelać i się skradać, ale w serialu nie ma już takiej potrzeby i te fragmenty można zwyczajnie pominąć.
Zagrożenie związane z zarażonymi wciąż jest jednak obecne, wisi w powietrzu, a Joel i Ellie muszą być czujni. Co jakiś czas bohaterowie stają z nimi twarzą w twarz (chociażby z Klikaczami w opuszczonym muzeum w drugim odcinku). Jeśli "zombie" już się pojawiają, to z przytupem: cały czas zbierają śmiertelne żniwo i żegnamy kolejne postaci.
Najbardziej spektakularną sceną akcją z "zombie" w roli głównej była dotąd walka w piątym odcinku, w której zobaczyliśmy przerażającego Purchlaka. Jednak widzieliśmy go tylko przez chwilę, a kamera i tak koncentrowała się nie na zarażonych, a na ludziach chroniących siebie i swoich bliskich: Joelu i Ellie, Henrym i Samie, Perrym i Kathleen.
Niektórzy mogą marudzić, że zarażonych i walk jest zbyt mało, ale siła serialu "The Last of Us" tkwi właśnie w tej zmianie środka ciężkości: z zarażonych na ludzi. Bo to oni są tutaj najważniejsi. Ale i najgroźniejsi.
O czym jest "The Last of Us"? O ludziach
Zarażeni i postapokaliptyczny świat są w tle, w centrum "The Last of Us" są ludzie i tak było również w grze. To ocalali, którzy próbują przetrwać, często za wszelką cenę.
Wśród nich są Joel i Ellie, pogubieni i zranieni, którzy z odcinka na odcinek są sobie coraz bliżsi. To na nich koncentruje się ta historia: na mężczyźnie, który przed laty stracił córkę i zamknął się na świat, aby niespodziewanie i wbrew sobie otworzyć się na uczucia do drugiej, przybranej córki. I na nastolatce, która w tym ponurym przemytniku znajduje rodzica, którego nigdy nie miała.
Ich relacja nie jest łatwa. Przechodzi kilka etapów: wrogość, irytację, akceptację, zaufanie, strach, przyjaźń, więź, miłość rodzic-dziecko, którą w pełni zobaczyliśmy w ósmym odcinku. Bo czy ojciec w żałobie może pokochać inne dziecko? Czy jest gotowy na kolejne zranienia, które w każdej ludzkiej relacji (a co dopiero w postapokaliptycznym świecie) są nieuniknione? Relacja Joela i Ellie, i w grze "The Last of Us", i serialu, jest piękna, mocna i uniwersalna. To ona jest sercem całej tej opowieści.
Już sami Joel i Ellie by wystarczyli, ale twórcy serialu, Craig Mazin i Neil Druckmann (który jest jednocześnie twórcą gry), idą dalej i snują opowieść o człowieczeństwie w sytuacji kryzysowej. Kolejni bohaterowie to kolejne historie, które łamią nam serca, bo nawet w upadłym świecie istnieją uczucia (chociaż niektórzy bronią się przed nimi rękami i nogami). Te są nawet silniejsze w świecie, w którym nic jest trwałe, a życie może skończyć się w kilka sekund.
Zresztą nie bez przyczyny opis serialu w HBO Max brzmi: "Znajdź coś, o co warto walczyć i umrzeć". A Bill napisał w swoim liście do Joela: "Nienawidziłem świata i cieszyłem się, gdy wszyscy umarli. Ale byłem w błędzie, bo znalazła się jedna osoba warta ocalenia. To właśnie zrobiłem: uratowałem go (Franka) i chroniłem go. Po to tacy ludzie jak ty i ja tutaj są: mamy zadanie do wykonania. I niech Bóg ma w swojej opiece s****ysynów, którzy staną nam na drodze".
Ten list nie tylko zapowiada zdarzenia w finale pierwszego sezonu, który obejrzymy już 13 marca, ale i nadaje cały ton serialowi. Może i świat się skończył, ale dla właściwych ludzi warto żyć i walczyć, jak pokazał przypadek Joela i Sarah, Billa i Franka, Henry'ego i Sama, Tommy'ego i Marii, Ellie i Riley, Tess i Joela i oczywiście Joela i Ellie. Warto też dla (albo za) tych ludzi umrzeć, o czym widzowie serialu przekonali się już nie raz (nie mówiąc już o fanach gry).
Ludzie są gorsi niż zombie
"The Last of Us" koncentruje się na ludziach, podobnie jak inne głośne seriale postapokaliptyczne: "Pozostawieni" czy "Stacja jedenasta". Opowiada nie tylko o międzyludzkich relacjach, ale również o woli przetrwania, która często upada i o walce o przeżycie. O stracie, żałobie, strachu, poświęceniu i determinacji. I w końcu o tym, do czego jesteśmy zdolni, gdy nie reguluje nas żadne prawo.
Nie potrzeba zarażonych, aby "The Last of Us" było przerażające. W odcinku ósmym nie było ani jednego zombie, a był to najmroczniejszy odcinek serialu. Dlaczego? Bo to ludzie są największym zagrożeniem.
To smutna prawda, która obecna jest w produkcji HBO od początku. Ocalali chronią się nie tylko przed zarażonymi, ale również przez innymi ocalałymi, którzy mogą zaatakować cię znikąd. To przed nimi Joel ostrzega Ellie, gdy nocują w lesie. Gdy dziewczyna ironicznie pyta, co im niby zrobią poza rabunkiem, ten z powagą odpowiada: "Są zdolni do gorszych rzeczy". Tego na własnej skórze nastolatka doświadcza w ósmym odcinku.
Uwaga, spoiler do 8. odcinka! Gdy Ellie opiekuje się rannym Joelem, spotyka w lesie kaznodzieję Davida i jego prawą rękę Jamesa (w tego drugiego wcielił się Troy Baker, oryginalny Joel z gry). Ten pierwszy, pozornie troskliwy, okazuje się potworem w ludzkiej skórze: kanibalem, mordercą, a także pedofilem, co serial mocno sugeruje.
Jedzenie ludzkiego mięsa David usprawiedliwia chęcią przetrwania, co Ellie nie mieści się w głowie, ale czy w postapokaliptycznym świecie istnieje jeszcze moralność? Czy zabicie Davida przez Ellie było obroną własną, czy może pierwszym krokiem ku utracie ludzkich wartości? Czy tortury, których dopuścił się Joel to wyraz najwyższej troski o drugą osobę, dziecko czy może brak człowieczeństwa? Koniec spoilera.
"The Last of Us" stawia te pytania, ale jednoznacznie na nie nie odpowiada. To upadły świat, w którym najważniejsze jest przetrwanie. Sami nie wiemy, jak zachowalibyśmy się w sytuacji kryzysowej. Jednak twórcy sugerują, że niektórzy ludzie są gorsi od drugich. Jedni zabijają, gdy bronią siebie i bliskich, a inni dla własnej satysfakcji, co pokazuje przerażająca historia Davida.
Serial dobitnie pokazuje nam jedno: gdyby w naszym świecie wydarzyła się apokalipsa, to zarażeni byliby na drugim miejscu największych niebezpieczeństw. Na pierwszym zawsze są ludzie.
Jednocześnie bez innych ludzi zwyczajnie nie przetrwamy. Nikt nie da radę w pojedynkę, a lepiej jest później cierpieć niż żyć w samotności. Zawsze warto się otworzyć, mimo ryzyka. Tego uczy "The Last of Us", które na szczęście nie jest serialem o zombie.