"Insygnia Śmierci", czyli ostatnia część serii "Harry Potter", którą i tak podzielono na dwa filmy, trafiła na ekrany kin niespełna 12 lat temu. Filmowe przygody młodego czarodzieja z blizną na czole są zakorzenione we współczesnej popkulturze na tyle głęboko, że każdy, kto podejmie się próby ich zredefiniowania, będzie miał przed sobą nie lada wyzwanie. To za wcześnie, by adaptować coś tak kultowego. Tylko jeden z argumentów opowiadających się za powstaniem serialu na podstawie prozy J.K. Rowling do mnie przemawia.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Agencja "Bloomberg" donosi, że Warner Bros. planuje stworzyć reboot "Harry'ego Pottera" na podstawie książek J.K. Rowling.
Ostatnia część filmowej wersji przygód młodego czarodzieja trafiła do kin 12 lat temu. Na kolejną adaptację jest za wcześnie.
Tylko jedna rzecz uratuje ten remake przed klapą. Nadzieją jest HBO Max.
"Harry Potter" to Daniel Radcliffe i kropka?
Wspomnienie o znaczeniu niemalże pokoleniowym. Hagrid stuka parasolką w ścianę, a cegły rozstępują się przed małym Harrym ukazując mu ulicę Pokątną i witając go po raz pierwszy w świecie magii. Który młody widz nie chciał kupić tam latającej miotły, wybrać własną różdżkę u Olivandera czy przygarnąć śnieżnobiałą sowę.
Pół godziny później publiczność przechadza się wraz z "chłopcem, który przeżył" po wiekowych korytarzach Hogwartu i widzi, jak wzgardzany przez rodzinę bohater w końcu odnajduje swoje miejsce w jednym z czterech domów. Od tamtej pory dzieciaki, które naukę czytania miały jeszcze przed sobą (to znaczy: zaczęły swoją przygodę z uniwersum od filmów) pragnęły dostać list akceptacyjny do czarodziejskiej szkoły i dołączyć do przyjaznego trio z Gryffindoru.
Myślimy Harry, widzimy Daniela Radcliffe'a. Mówimy o Hermionie, przed oczami pokazuje nam się twarz Emmy Watson. Seria filmów "Harry Potter" z lat 2001-2011 odbarczyła naszą wyobraźnię i podała nam na tacy pewien "gotowiec", który do dziś pod względem wizualnym góruje nad książkowym oryginałem.
Czytelnicy dostrzegają różnice między tym, jak coś wyglądało na piśmie, a jak na ekranie, aczkolwiek od Radcliffe'a oraz reszty obsady nie ma ucieczki i być może nigdy jej nie będzie. Są tym, kim dla "Gwiezdnych Wojen" jest Mark Hamill. Nikt inny nie może zagrać dorosłego Luke'a Skywalkera – to niepisana zasada, którą wytwórnia Lucasfilm przestrzega od ponad czterech dekad. Oczywiście nie uwzględniam tu ról głosowych w serialach animowanych i grach, gdyż na przestrzeni lat słynnemu Jedi głosu użyczyli różni aktorzy.
"Harry Potter", którego kolejno reżyserowali Chris Columbus ("Kevin sam w domu"), Alfonso Cuarón ("Roma"), Mike Newell ("Cztery wesela i pogrzeb") i David Yates ("Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć"), niezależnie od tego, czy nam się podobał, czy też nie, w powszechnym dyskursie doczekał się miana czegoś niezastąpionego.
Podobne zjawisko możemy zaobserwować w dyskusjach na temat trylogii "Władcy Pierścieni" Petera Jacksona. Słyszymy Legolas, odpowiadamy: "Orlando Bloom". I co z tego, że miłośnicy J.R.R. Tolkiena uważają, że w książce elf był brunetem. W mainstreamie jest długowłosym blondynem i tak też pozostanie. Na ten moment nie istnieje żadna siła zdolna tego podważyć.
"Harry Potter" ma powrócić jako serial
Remake'i i rebooty tytułów o tak kulturowym znaczeniu z reguły są skazane na niepowodzenie. Przykładów jest kilka: od reinterpretacji "Psychozy" Alfreda Hitchcocka w "Psycholu" z 1998 roku, przez przeróbkę "Na fali" z Keanu Reevesem, aż po horror "Carrie" z 2013 roku. Nadmieńmy jednak, że pierwowzory powyższych filmów, choć uchodzą za kultowe, nie mogą równać się ze skalą popularności serii takich jak "Harry Potter".
O tym, że Warner Bros., który posiada prawa autorskie do filmowego uniwersum "HP", zamierza stworzyć serial inspirowany twórczością J.K. Rowling, mówi się od prawie roku. Na początku kwietnia "Bloomberg" powołał się na dwa źródła i przekazał informację, zgodnie z którą korporacja zamierza podpisać niebawem kontrakt na produkcję telewizyjną o czarodziejach. Informatorzy agencji prasowej twierdzą, że tytuł składałby się z 7 sezonów, a fabuła każdej z odsłon odpowiadałaby siedmiu częściom książek o Harrym.
Jak pisaliśmy wcześniej w naTemat, serial miałby być flagowym tytułem nowego serwisu streamingowego powstałego z połączenia HBO Max i Discovery+ (w zeszłym roku doszło do fuzji Warner Media i Discovery). Podobno oficjalne plany dotyczące projektu zostaną przedstawione 12 kwietnia na prezentacji przeznaczonej dla inwestorów.
Jeśli pogłoski okażą się prawdą, to po klapie, jaką była seria "Fantastyczne zwierzęta" o magizoologu Newcie Scamanderze (w tej roli Eddie Redmayne), Warner Bros. porwie się z motyką na słońce. Reboot "Harry'ego Pottera", który w filmowym formacie wyszedł stosunkowo niedawno, można śmiało nazwać odważną decyzją.
Cóż, obawy związane z możliwym porażką serialu są raczej bezpodstawne. Wszystko zależy od tego, jak zdefiniujemy fiasko. Serialowy "Harry Potter" nie byłby raczej marketingowym samobójstwiem – pierwszy sezon z pewnością przyciągnęłyby miliony widzów przed mały ekran (i fanów Rowling, i osoby kierowane czystą ciekawością), co bezpośrednio przełożyłoby się na łatwe pokrycie kosztów produkcji i zarobienie pieniędzy na kolejne odsłony.
Wytwórnia mogłaby mieć problem z utrzymaniem zainteresowania późniejszymi sezonami. Tu prognozy są niejednoznaczne – "Harry Potter" ma potencjał, by stać się następcą "Gry o Tron", albo podzielić los "Mrocznych materii", które cierpiały z powodu marnej liczby widzów (drugą część oglądało średnio 246 tys. osób).
Ze względu na ikoniczny status filmów i książek remake "Harry Potter" ma zadatki na wielką klapę, ale wcale nie musi nią być. Jedyną nadzieją na sukces serialu jest fakt, że jego produkcją zajmie się najpewniej platforma HBO Max, która w porównaniu z konkurencją szczyci się najlepszymi jakościowo telewizyjnymi tytułami (m.in. adaptacją powieści George'a R.R. Martina, "Białym Lotosem", "Sukcesją" i "The Last of Us" z Pedrem Pascalem i Bellą Ramsey).
Serial o Harrym Potterze będzie woke - pogódźcie się z tym
Nie zapominajmy, że lata lecą, a szeroko rozumiana sztuka na bieżąco odpowiada na zmiany, jakie zachodzą w społeczeństwie (chodzi m.in. o współczesną falę feminizmu, walkę o równouprawnienie osób LGBTQ+ i rosnącą niechęć wobec kapitalizmu). Coraz głośniej mówi się o dyskryminacji ze względu na kolor skóry, więc jeżeli serial "Harry Potter" faktycznie powstanie, to istnieje prawdopodobieństwo, że nie będzie tak "biały" jak filmowa wersja sprzed 20 lat.
Część fandomu HP (przeważnie miłośnicy Huncwotów) wyobraża sobie głównego bohatera nie jako chłopczyka o anglosaskiej urodzie, a nastolatka z indyjskimi korzeniami od strony ojca (Jamesa Pottera). Lily Evans zaś postrzegana jest przez niektórych jako dziewczyna o rubensowskich kształtach. Czytelnicy Rowling uważają też, że związek Remusa Lupina z Syriuszem Blackiem powinien być kanoniczny.
Filmy z Danielem Radcliffem, Rupertem Grintem i Emmą Watson operują niedopowiedzeniami i traktują materiał źródłowy wyrywkowo. W adaptacjach nie da się uwzględnić wszystkiego, co autor napisał w swoich książkach. Serial mógłby poruszyć kwestie pominięte przez twórców kinowej wersji i jednocześnie zrezygnować z przedstawienia czegoś, co pojawiło się w scenariuszu poprzedniej ekranizacji.
Choć nowiny "Bloomberga" zakładają, że Rowling nie obejmie stanowiska showrunnerki serialu, jej publikowane po premierze "Insygniów śmierci" wpisy, które uzupełniają luki w fabule "Harry'ego Pottera", mogą odegrać ważną rolę w procesie produkcji.
Brytyjska pisarka oznajmiła w 2007 roku, że dyrektor Hogwartu, Albus Dumbledore, jest gejem. Na ekranie jego nieheteronormatywna orientacja seksualna znalazła swoje potwierdzenie w drugiej części "Fantastycznych zwierząt", więc serial zapewne również o niej wspomni. Ba, założę się, że twórcy rebootu odniosą się też do krzywdzących poglądów Rowling dodając do fabuły transpłciową postać (na przekór hejterom i transfobom).
Reboot "Harry'ego Pottera" wiąże się z wysokimi oczekiwaniami milenialsów, którzy z nostalgią spoglądają na film z 2001 roku. Nie zapominajmy, że grupą docelową nowej adaptacji będą najmłodsze pokolenia. To, co starsi widzowie uznają za "poprawność polityczną", Gen Z potraktuje jako coś normalnego.
Jeżeli dziedzictwo Rowling ma przetrwać, musi zachęcić do siebie tych, którzy nie pamiętają kolejek po "Czarę Ognia" przed księgarniami i tłumów ludzi poprzebieranych a to za Ślizgonów, a to za Krukonów, na pokazach premierowych "Księcia półkrwi". Na dwoje babka wróżyła - szansa na hit jest tak samo duża jak na kit.