Lubię pomysły nie z tej ziemi, więc kiedy usłyszałam o slasherze z Kubusiem Puchatkiem, film od razu trafił na mój radar. Doniesienia z zagranicy, gdzie film miał premierę wcześniej, nieco ostudziły mój entuzjazm, jednak nie przygotowały mnie na to, co zobaczyłam. "Puchatek: Krew i miód" to jeden z gorszych filmów, jakie kiedykolwiek widziałam – a trochę złego kina w swoim życiu liznęłam.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Puchatek: Krew i miód" to niezależny brytyjski slasher w reżyserii Rhysa Frake-Waterfielda.
W filmie występują bohaterowie z klasycznej książki dla dzieci A.A. Milne.
Horror o Kubusiu Puchatku to jednak nawet nie nieudany eksperyment, a po prostu bardzo zły film.
Dobry "Kokainowy miś", zły miś Puchatek
W ostatnich miesiącach w kinach pojawiły się dwa filmy, w których główną rolę grały misie. Nie była to jednak jedyna łącząca je rzecz – fabuły obydwu z nich brzmiały co najmniej karkołomnie.
Pierwszym, który trafił do polskich kin, był "Kokainowy miś" Elizabeth Banks. Film w pewien sposób nie mógł ponieść porażki, gdyż po ostatnich fatalnych "Aniołkach Charliego" kolejna klapa mogła zamknąć drzwi kariery reżyserki na zawsze.
Czarna komedia o niedźwiedziu, który nażarł się kokainy, nie brzmiał jak coś, co mogłoby przypaść do gustu wielu widzom, a raczej jak produkcja dla amatorów kina klasy B. Niespodziewanie jednak film stał się hitem box office'ów oraz generalnie doczekał się raczej pozytywnych recenzji.
"(...) Elizabeth Banks potrafi kręcić filmy. 'Kokainowy miś' może nie trafić w gust części widzów (szczególnie humorem czy brutalnością niektórych scen gore), ale to solidnie wyreżyserowana produkcja, w której nie ma niepotrzebnych scen czy nieprzemyślanych ujęć" – możecie przeczytać w recenzji zamieszczonej na łamach naTemat.
Próżno szukać jednak zachwytów pod adresem filmu "Puchatek: Krew i miód", którego fabuła oparta jest na jeszcze bardziej absurdalnym założeniu. Twórcy produkcji postanowili skorzystać na fakcie, że prawa autorskie do klasycznych powieści dla dzieci o "Kubusiu Puchatku" A.A.Milne wygasły i postanowili zrealizować slasher z kultowymi bohaterami znanymi wszystkim jeśli nie z książek, to z filmów Disneya.
Efekt? Gorszy niż można by się spodziewać. Recenzenci z reguły przesadzają, gdy nazywają jakiś tytuł "najgorszym filmem wszech czasów", ale tym razem są blisko prawdy. Horror w reżyserii Rhysa Frake-Waterfielda to bowiem gniot, jaki zdarza się (w ramach filmów wyświetlanych w multipleksach) raz na parę lat.
"Puchatek: Krew i miód" to film gorszy niż myślicie
Krzyś zaprzyjaźnił się ze zwierzętami ze Stumilowego Lasu, kiedy był dzieckiem. Odwiedzał je i dokarmiał, ale sielanka skończyła się, gdy chłopiec dorósł. Opuszczeni milusińscy najpierw byli przygnębieni, ale smutek szybko zamienił się we wściekłość. Mieszkańcy Stumilowego Lasu poprzysięgli zemstę na całej ludzkiej rasie, a także na dawnym przyjacielu, jeśli kiedykolwiek go spotkają.
Tymczasem po latach niczego nieświadomy Krzyś postanawia odnaleźć dawnych towarzyszy i przedstawić ich swojej narzeczonej. I wtedy zaczyna się rzeź.
W "Puchatku" zostało spapranych tyle rzeczy, że nie wiadomo, od czego zacząć. Tym, co rzuca się w oczy (a raczej uszy) jako pierwsze, są strasznie koślawo napisane dialogi, które brzmią jakby pisał je sam Tommy Wiseau. Krzyś i jego narzeczona wymieniają się linijkami rodem z podręcznika dla scenarzystów (i to raczej słabego).
Kwestie dialogowe nie tylko zostały wyciosane w drewnie, ale słowa, które padają z ust bohaterów, zupełnie nie brzmią jak produkt umysłów istot ludzkich. Przykład: choć narzeczona Krzysia sugeruje partnerowi, że jego przyjaciele z dzieciństwa mogą być zmyśleni, jak na zaistniałe okoliczności wydaje się być wyjątkowo mało zaniepokojona faktem, że dorosły facet chce jej pokazać gadające zwierzęta...
Generalnie twórcy filmu odhaczają wszystkie zarzucane slasherom absurdy, które w tych dobrych współczesnych produkcjach zwyczajnie nie mają prawa się już zdarzyć (chyba że w parodiach, ale do tego grona "Puchatek" niestety nie należy).
W wielu horrorach tego typu bohaterowie wykazywali się zaskakującą pasywnością, jak na zaistniałe okoliczności, ale w tym filmie przechodzi to ludzkie pojęcie. Jeśli myślicie, że poczciwy Krzyś próbował w jakiś sposób pomóc narzeczonej, którą Prosiaczek zaczął dusić potężnym łańcuchem – porzućcie wszelką nadzieję.
Krzyś (absolutnie okropny w tej roli Nikolai Leon, choć podobnie można by właściwie ocenić aktorstwo całej obsady) jedynie stoi, krzyczy, zalewa się łzami oraz stara się przekonać (!) starego przyjaciela (jakby racjonalne argumenty były w stanie przekonać kogoś w morderczym szale), by nie krzywdził jego ukochanej.
Wypowiadane przez młodego mężczyznę słowa ponownie zasługują na uwagę. Krzyś zapomina bowiem, że nie powiedział jeszcze ze swoją partnerką sakramentalnego tak i nazywa ją żoną, a także jednocześnie pyta Prosiaczka, dlaczego to robi i... przeprasza go za opuszczenie Stumilowego Lasu, jakby jednak powód żądzy krwi pół zwierzęcia, pół-człowieka (design zabójców jest akurat nawet niezły) był mu znany.
Do Stumilowego Lasu na wypad za miasto przybywają również niespodziewające się zagrożenia młode kobiety. Na główną bohaterkę kreowana jest Maria, której wzorem innych filmów podobnego typu twórcy próbują nadać jakąś psychologiczną głębię, więc mierzy się ona z traumą spowodowaną tym, że miała stalkera, który wszedł do jej domu.
Jej rozmowa z terapeutką, w której opowiada o rzeczonej sytuacji, to parodia psychoterapii, jednak wydaje mi się, że nie ma sensu dalej pastwić się nad dialogami w tym filmie.
Bo sporo jeszcze można "Puchatkowi" zarzucić. Kłują w oczy wszystkie techniczne niedoróbki – od wyraźnego braku doświadczenia w panowaniu nad obrazem (widać, że Frake-Waterfield nie jest doświadczonym reżyserem) przez słabe oświetlenie aż po nieprofesjonalny montaż.
Ponadto horror o takiej fabule aż się prosi o trochę luzu i tego się szczerze mówiąc, spodziewałam. Tymczasem twórcy zaserwowali widzom w 100 proc. poważny (!) horror, na którym parska się nie ze śmiechu, a z zażenowania.
Prawdę powiedziawszy, nawet jeśli ktoś nie oczekuje niczego, poza dobrym gore, to raczej też się przeliczy. Twórcy celowo nie pokazują detali, bo wiedzą, że z tym budżetem (slasher kosztował zaledwie 100 tys. dolarów) to zwyczajnie by się nie udało. Kiedy jednak już postanawiają się czymś pochwalić, możemy podziwiać plastik i gumę, na którą nie nabrałoby się nawet dziecko.
Czym zostało to zrekompensowane? Oczywiście golizną. W jednej z absolutnie pozbawionej sensu scenie Prosiaczek zrywa dziewczynie bluzkę tuż przed jej zamordowaniem. Kino XXI wieku proszę państwa.
A.A. Milne przewraca się w głowie
W odmętach produkcji, które trafiają od razu do streamingu czy na inne nośniki z pominięciem dystrybucji kinowej, z pewnością sporo jest takich kwiatów, jak "Puchatek: Krew i miód", czy filmów szorujących po dnie jeszcze bardziej.
Przypomnę jednak, że to film dystrybuowany przez Monolith Films, który chociażby w ostatnim czasie wprowadził na polskie ekrany takie tytuły, jak "John Wick 4", "Wieloryb" czy "Fabelmanowie".
Pod względem finansowym Monolith trafił jednak w dziesiątkę. Slasher w weekend premiery obejrzało ponad 77 tys. widzów – takiego otwarcia nie miał jeszcze żaden horror w Polsce w tym roku (film przegonił nawet "Krzyk 6").
Cieszę się, że ktoś sobie na "Puchatku: Krwi i miodzie" zarobił (i to nawet sporo, jeśli już zdecydowano się na realizację sequela), ale wam odradzam wydawanie na seans pieniędzy. Jedynym plusem tej kompletnej aberracji, od której A.A. Milne pewnie przewraca się w grobie, jest to, że trwa jedynie 84 minuty – choć to i tak o 84 minuty za dużo.
Jestem psycholożką, a obecnie również studentką kulturoznawstwa. Pisanie towarzyszyło mi od zawsze w różnych formach, ale dopiero kilka lat temu podjęłam decyzję, by związać się z nim zawodowo. Zajmowałam się copywritingiem, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi pisanie o kulturze. Interesuje się głównie literaturą i kinem we wszystkich ich odmianach – nie lubię podziału na niskie i wysokie, tylko na dobre i złe. Mój gust obejmuje zarówno Bergmana, jak i kiczowate filmy klasy B. Po godzinach piszę artykuły naukowe o horrorach, które czasem nawet ktoś czyta.