Twórcy Marvel Cinematic Universe łapią się czego tylko popadnie, by nie dać statkowi zatonąć. Nie zapowiada się, by autorzy piątej fazy MCU wyciągnęli długofalowe wnioski z bałaganu, jaki w uniwersum zrobiła czwarta seria. "Marvels" przekracza kolejną granicę infantylności, popychając marvelowskie filmy jeszcze bardziej w kierunku kina dla dzieci. Najnowszy rozdział z życia Carol Danvers, Kamali Khan i Moniki Rambeau ogląda się całkiem przyjemnie, ale pamiętajmy, że wśród ślepych jednooki jest królem.
Ocena redakcji:
2/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Gwoli ścisłości – dopiero wkroczyliśmy w 5. fazę MCU. Za sobą mamy już film "Ant-Man i Osa: Kwantomania", który próbuje być "Diuną", "Gwiezdnymi Wojnami: Nową nadzieją" i "Mad Maksem" jednocześnie (oczywiście z nikłymi szansami), a także "Strażników Galaktyki Vol. 3", którzy byli złudną obietnicą poprawy. Dlaczego? Jamesa Gunna u Marvela już nie ma, za to przeszedł do konkurencji, czyli DC, by tam łatać jeszcze większe (o dziwo) dziury.
Od początku 4. fazy MCU przypomina sinusoidę, ponieważ wypuszcza nierówne produkcje, przez co przewidywania dotyczące przyszłości uniwersum przypominają wróżenie z fusów. Tak, tak, dostaniemy Fantastyczną Czwórkę i następców Avengersów, lecz bez jakiegokolwiek pomysłu na siebie – i na całą serię – nawet najbardziej misterny plan może pójść się je... (fani "Kilera" wiedzą, co mam na myśli).
Recenzja "Marvels" (BEZ SPOILERÓW)
Carol Danvers powraca i nadal woli działać w pojedynkę. Odwleka to, co nieuniknione, czyli spotkanie z córką swojej najlepszej przyjaciółki, i nie mówi głośno o własnych problemach, które ostatecznie wychodzą na wierzch w postaci mściwego złoczyńcy zagrażającego Ziemi i innym planetom.
Przywódczyni Imperium Kree, Dar-Benn, zdobywa rękawicę kwantową (taką, jaką posiada Ms. Marvel), by przywrócić dawną świetność swojej ojczyźnie – Hali, w której nie ma ani światła słonecznego, ani wody, ani powietrza zdatnego do oddychania.
Wejście wroga w posiadanie potężnego artefaktu sprawia, że Kapitan Marvel łączy się mocami z rozgadaną nastolatką z New Jersey, Kamilą Khan, i Monicą Rambeau, którą ostatni raz widziała jako dziecko. Superbohaterka musi czym prędzej nauczyć się polegać na innych, by uchronić świat przed dalszą destabilizacją.
"Marvels" – podobnie jak wielu swoich poprzedników – wygląda ładnie na papierze. Fabuła filmu w reżyserii Nii DaCosty (remake "Candymana" z 2021 roku) ma przemyślaną, acz prostą puentę, która zmusza główne bohaterki – zwłaszcza Kapitan Marvel i Ms. Marvel – do podważenia swoich dotychczasowych przekonań.
Scenarzyści mogli co prawda lepiej rozłożyć dynamikę w "konflikcie" bohaterek, gdyż zderzenie z bolesną rzeczywistości przychodzi każdej z nich zdecydowanie za łatwo, tak jakby żadna z postaci nie miała większego problemu z koniecznością przewartościowania swoich priorytetów.
Przykładowo Ms. Marvel widzi, że jej idolka, Kapitan Marvel, podejmuje mało etyczną – z punktu widzenia nastolatki – decyzję, ale działa dla większego dobra. Bez większej refleksji autorytet pozostaje dla niej autorytetem, a przecież taki wątek (tym bardziej jeśli w grę wchodzi młody umysł) aż prosi się o nawet najprostszy komentarz dotyczący tego, jak to jako dzieci patrzymy na idoli (czy to rodziców, czy gwiazdy) przez różowe okulary.
Choć obawiałam się papierkowego feminizmu, o dziwo otrzymałam scenariusz ładnie i w przystępny sposób obrazujący kobiecą perspektywę. Bez narracji podchodzącej pod ideę "girlboss", którą widzieliśmy choćby w "Avengersach: Końcu gry", gdy wszystkie bohaterki połączyły siły, by unicestwić jedyną złą laskę na polu bitwy (swoją drogą postać poboczną).
Carol Danvers, dotąd wolny strzelec, samotna kociara i samozwańcza rywalka Thora, dorasta do roli ciotki. Taki rozwój zdarzeń przypomina poniekąd modny ostatnimi czasy w popkulturze motyw ojca z przypadku (Din Djarin z "Mandaloriana", Geralt z Rivii z "Wiedźmina" i Joel Miller z "The Last of Us"). "Marvels" rzuca ciekawe pomysły, nie rozkładając ich na czynniki pierwsze. Cieszy więc sam fakt wystąpienia feministycznego odpowiednika tatuśków na dużym ekranie, ale brak jakiegokolwiek jego rozwinięcia jest aż frustrujący.
"Marvels" jest jak film na Disney Channel lub skecz SNL
Oczywiście od MCU nie można oczekiwać przełomowości, bo nie o to w tym uniwersum chodzi. Warto jednak krytykować każde podejście twórców, które zakłada, że widza usatysfakcjonują wyłącznie efektowne sceny walk i do bólu łopatologiczne dialogi (bez głębi i wyczucia). "Marvels" pod tym względem nie różni się znacząco od ostatniego "Ant-mana", który każdą donioślejszą chwilę zabijał miałkim żartem, a bijatyki rozkładał na kilka minut, w efekcie czego widz wychodził z seansu przebodźcowany i śmiertelnie wymęczony.
Marvel nie powinien łatać dziur humorem, a od dłuższego czasu właśnie taką strategię aprobuje. Z filmu na film MCU staje się coraz bardziej disneyowskie, wskutek czego powoli traci swój komiksowy sznyt. Ktoś opowiada o swojej traumie? Spoko, porozmawiajmy o tym przez 10 sekund, a potem przez 5 minut śmiejmy się, z czego popadnie.
Kamala (Iman Vellani), jak na krindżową nastolatkę przystało, pomyślnie rozładowuje napięcie sytuacyjnymi żartami, Rambeau (Teyonah Parris) w swojej naukowej surowości też bawi, natomiast Kapitan Marvel, a raczej jej odtwórczyni, Brie Larson, zupełnie nie odnajduje się w komediowej otoczce. Zakładam, że z winy samego scenariusza.
Nawet Nick Fury grany przez Samuela L. Jacksonajest w nowej produkcji MCU zinfantylizowany. To cień wybitnego agenta.
O aktorstwie w "Marvels" nie da się zatem powiedzieć niczego sensownego. Film, jeśli potraktujemy go w kategorii Disney Channel, zdaje egzamin śpiewająco. Nie uświadczymy tu jednak kreacji podobnych do tej, którą w "Thorze: Miłości i gromie" zaserwował publiczności Christian Bale. Obsada wygłasza dialogi poprawnie, a to, że są one po prostu kiepskie, to już inna sprawa.
Wiele dobrego można za to powiedzieć o zbalansowanych efektach CGI(z wyjątkiem koszmarnej sceny po napisach), a także o sposobie operowania kamerą, która eksperymentuje z kadrami bawiąc się koncepcją komiksowych rubryczek i widowiskowymi ujęciami à la "Grawitacja" Alfonso Cuaróna. Do tego dochodzi też element kampowego musicalu, który w stylu produkcji k-drama wprowadza do świata MCU śpiewającego księcia Yana (Park Seo-joon).
"Marvels" to tytuł, który gra na zwłokę i jest zapchaj dziurą piątej fazy Marvel Cinematic Universe. Czy ogląda się go przyjemnie? Myślę, że tak – duża w tym zasługa krótkiego czasu ekranowego (raptem nieco ponad 1,5 godziny). Schodki pojawiają się przy pytaniach, czy film daje jakąkolwiek satysfakcję i czy w ogóle był potrzebny.