Studencki Big Brother. Czy kamery na egzaminach i wykładach to przesada?
Michał Mańkowski
28 lutego 2013, 15:23·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 28 lutego 2013, 15:23
Niech ten, kto nigdy na studiach nie ściągał, pierwszy rzuci kamieniem. Zdarzyło się to na pewno zdecydowanej większości. Czasy, kiedy oszukiwało się za pomocą miniaturowej kartki, już dawno minęły, studenci kombinują coraz bardziej. Stawiają na elektronikę: wykorzystują telefony i mikrosłuchawki. Niektóre uczelnie, by z tym walczyć, decydują się na zamontowanie kamer w salach. Co ciekawe, po skandalu z molestującym wykładowcą Uniwersytetu Wrocławskiego o kamery na salach poprosili… sami studenci.
Reklama.
Do tej pory to same uczelnie wychodziły z pomysłem zamontowania kamer na salach wykładowych. Trudno się dziwić, że studenci nie byli tym zachwyceni. I choć oficjalnie chodzi o bezpieczeństwo i jakość kształcenia, to dla studentów skojarzenia są oczywiste: oko wielkiego brata, które ma pilnować, żeby nikt nie ściągał.
O dziwo, teraz o kamery na salach wykładowych poprosili sami studenci. To efekt skandalu, który rozpętał się na Uniwersytecie Wrocławskim po tym, jak aresztowano tamtejszego socjologa podejrzanego o gwałt i molestowanie studentek. Samorząd studencki chce, by na egzaminach pisemnych pojawiali się niezależni obserwatorzy, a ustne obserwowały kamery. Żacy poprosili władze uczelni o opinię w tej sprawie.
Na Wydziale Prawa, Ekonomii i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego w 2010 zamontowano także kamery, przez które dziekan może śledzić swoich wykładowców i zajęcia w internecie. CZYTAJ WIĘCEJ
Po co te kamery?
Przypadek Uniwersytetu Wrocławskiego to jednak wyjątek. Kamery na polskich uczelniach są obecne z zupełnie innych powodów. Tak jest np. na Wydziale Prawa i Administracji UAM, gdzie na salach audytoryjnych wisi "oko wielkiego brata". Wykładowca za pomocą "magicznego przycisku" włącza system monitoringu, z biurka wysuwa się ekran, na którym można obserwować całą salę. Ten sam obraz można wyświetlić także na wielkim telebimie. To działa wystarczająco mocno na wyobraźnię studentów, którzy są świadomi, że każdy ich ruch jest widoczny jak na dłoni. Zerkanie do kolegów i koleżanek z ławki obok, grzebanie w kieszeniach, korzystanie z telefonu staje się nagle o wiele trudniejsze.
Władze wydziału wyjaśniają oczywiście, że monitoring zamontowano tylko ze względów bezpieczeństwa. W razie, gdyby zniszczono drogi sprzęt znajdujący się na sali lub kogoś okradziono. Dodatkowo dochodzi także możliwość transmisji dla osób nieobecnych na wykładzie. I o ile takie powody mają rację bytu w trakcie zwykłych wykładów, tracą ją w przypadku egzaminów.
– Skojarzenia na hasło "kamera na egzaminie" są oczywiste: pilnowanie, żeby nikt nie ściągał i ewentualny dowód w razie potrzeby wyciągania konsekwencji. Jeśli na egzaminie oddamy wykładowcy test, to już jesteśmy "bezpieczni", wychodzimy z sali i po wszystkim. W przypadku kamer groźba złapania wisi nad studentem do momentu wpisania oceny w indeksie. Nie wiem, czy po kilku dniach czy tygodniach prowadzący nie pokaże mi nagrania – mówi Mariusz, student Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, który przyznaje, że również na jego uczelni zamontowano kamery. – Nie mam absolutnie nic przeciwko monitoringowi w trakcie wykładów, nie zwracam na to uwagi, ale w trakcie egzaminu tworzą niepotrzebny stres i napięcie – dodaje.
Zobacz też: Prosto z uczelni – okiem wykładowcy: studenci to roszczeniowi i chamscy ignoranci
Kamerowy straszak
I choć o kamerach mówią studenci i wykładowcy, to często tylko właśnie na mówieniu się kończy. – Początek egzaminu, jeszcze zanim zaczęliśmy pisać, wykładowca mówi, żeby nikomu nie przyszło na myśl ściąganie. To oczywista formułka przed każdym zaliczeniem, ale tutaj dodał jeszcze, że na sali są kamery i później będą przeglądane nagrania, na którym wyłapie się wszystkie próby oszustwa – opowiada Mariusz, który od razu przyznaje, że nigdy nie zdarzyło się, by ostatecznie zostały wyciągnięte jakieś konsekwencje. – Na mnie początkowo ten straszak podziałał, ale widziałem, że masa osób ściągała i nikogo później nie złapano. Ma to na celu tylko zastraszenie studenta przez wykładowcę, który na dobrą sprawę nawet nie analizuje nagrania – dodaje nasz rozmówca.
Ciężko dziwić się prowadzącym zajęcia, oglądanie całego nagrania i wyłapywanie nieuczciwych studentów wymagałoby kolejnych godzin pracy. Choć znając krążące wśród studentów legendy o wykładowcach, nie byłoby zaskoczeniem, gdyby któryś z nich faktycznie tak robił. – Trzeba postawić na bezwzględne egzekwowanie zakazów, a nie nowinki techniczne. Studentów nie nauczy się uczciwości, jeśli nie będzie się wyciągać konsekwencji z obowiązujących zakazów – mówi Kamil, student Uniwersytetu Warszawskiego, który przyznaje, że teraz nawet jeśli złapie się kogoś na ściąganiu, to często nie ma to żadnych daleko idących konsekwencji.
Samo postraszenie przynosi jednak pożądany efekt. Świadomość, że kamera może rejestrować wszystko, co robimy, hamuje niektórych studentów. I właściwie o to chyba chodzi. Niewielkim nakładem sił cel został osiągnięty.
Nagranie jako dowód
Jednak to, co budzi jego największe wątpliwości, to kwestia prywatności. – To najważniejsza sprawa w tej dyskusji. Nie chcę, żeby ktoś nagrywał mnie, czy to podczas zajęć, czy podczas egzaminu. Skąd mam pewność, że nie wycieknie nagranie, na którym sprzeczam się z kolegą na temat poglądów politycznych czy spraw światopoglądowych – mówi Kamil i dodaje, że to, co dzieje się na sali wykładowej, powinno w niej pozostać.
Małgorzata Szumańska z Fundacji Panoptykon mówi nam, że w Polsce działanie kamer instalowanych przez podmioty prywatne jest poza regulacją prawną – Wszystkie takie sytuacje trzeba by rozpatrywać na gruncie zasad ogólnych np. ochrony dóbr osobistych, danych osobowych – słyszymy.
Pytana o to, czy nagranie z kamery mogłoby być dowodem na unieważnienie egzaminu, tłumaczy, że może to zależeć od konkretnej sytuacji. – Jeżeli uczelnia przyjęłaby jasne zasady, dzięki którym będzie wiadomo, że kamery montuje się w celu weryfikacji zachowania studentów w trakcie egzaminów, to myślę, że wtedy trudno kwestionować ich legalność – mówi Szumańska, jednocześnie dodając, że kamery nie zawsze oddają dokładny obraz rzeczywistości.
"To niepotrzebne" Dr hab. Mariusz Zawodniak, który na co dzień wykłada na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego w rozmowie z naTemat przyznaje, że nie jest zwolennikiem monitoringu, który rejestruje przebieg zajęć i egzaminów. – Nie podzielam takich pomysłów. Przede wszystkim wydaje mi się, że nie jest to do niczego potrzebne. Czemu miałoby służyć to oko wielkiego brata patrzące wszystkim na ręce? – pyta retorycznie nasz rozmówca. Jego zdaniem nagrywanie wchodziłoby w grę w sytuacji, gdy studenci umówili się z prowadzącym na rejestrację wykładu, żeby np. później wrzucić go do internetu.
Sprawdź także: Prosto z uczelni. Wykładowcy dzielą i rządzą. "Wyrzucił z egzaminu za jednodniowy zarost"
– A oko wielkiego brata przyglądałoby się naszym zachowaniom, odruchom i wszystkiemu, co mówimy. To element paraliżujący nie tylko osoby przebywające na sali, ale cały proces dydaktyczny. Nic się tym nie ułatwi i nie wiem, jak monitorowanie przebiegu zajęć i zaliczeń mogłoby pomóc – mówi dr hab. Mariusz Zawodniak, który jest także blogerem naTemat. W jego opinii kamery należy montować tylko w celu zapewnienia bezpieczeństwa lub monitorowania okolic budynku.
Przeszukanie przed egzaminem
Uczelnia publiczna, egzamin poprawkowy z prawa Unii Europejskiej. Studenci wchodzą na salę, gdzie czekają już na nich asystenci prowadzącego przedmiot doktora. Studenci jeszcze o tym nie wiedzą, ale za chwilę zostaną przeszukani pod kątem posiadanych ściąg. Brzmi jak scena z filmu? Jednak, jak podaje Gazeta Wrocławska, to autentyczna sytuacja, która wydarzyła się na Uniwersytecie Wrocławskim. Doktor, który zafundował przyszłym prawnikom uwłaczającą przygodę, jest pewny swoich racji. CZYTAJ WIĘCEJ
źródło: wp.pl
Dr hab. Zawodniak krytycznie ocenia także pomysł studentów Uniwersytetu Wrocławskiego. – Umówmy się, jeżeli na uczelni dzieją się takie rzeczy, to na pewno nie na sali egzaminacyjnej tylko w sytuacjach zdecydowanie bardziej prywatnych. Nie wydaje mi się, żeby kamera na sali wykładowej była rozwiązaniem – mówi.
Podobnego zdania jest dr Łukasz Szurmiński z Uniwersytetu Warszawskiego:
– Nie wiem, gdzie podejrzany wykładowca dopuszczał się zarzucanych mu czynów, ale pewnie nie w sali wykładowej. Kamery nie mają z tym nic wspólnego i nie sądzę, żeby pomogły rozwiązać ten problem. Mogą jedynie poprawić samopoczucie studentów i ewentualnie w tym kontekście warto rozważyć ich zamontowanie. Inaczej sensu w tym nie widzę, bo oczywiście pojawia się też pytanie o koszty takiego przedsięwzięcia – mówi w rozmowie z naTemat. Dr Szurmiński przyznaje, że w jego Instytucie zdecydowano się na kamery, ale tylko z powodów bezpieczeństwa.
Studenci o kamerach
– Joanna: Jestem jak najbardziej za. Nagranie może być dowodem przy jakichś wahaniach na temat naszych ocen, a poza tym nie trzeba by się obawiać humorów i uprzedzeń wykładowców, którzy oceniają np. za wygląd, a nie za wiedzę.
– Marcelina: Absolutnie nie! Stres na egzaminach i tak już jest wystarczająco duży!
– Agnieszka: Myślę, że to nietrafiony pomysł. Kamery byłyby stresujące, a poza tym nie możemy być wszędzie obserwowani - to nie „Big Brother”. CZYTAJ WIĘCEJ
źródło: "Gazeta Studencka UWM"
Spryt studentów lepszy od kamer
Zdaniem dr. Szurmińskiego kamery nie pomogą też w walce ze ściąganiem.
– Spryt i pomysłowość studentów przekraczają możliwości kamer – mówi z rozbawieniem. I dodaje: – Nic nie sprawdza się tak dobrze, jak sprawne oko egzaminatora. Albo umawiamy się, że traktujemy się poważnie i wykładowca dopilnowuje wszystkiego dokładnie, albo nie. Nie wydaje mi się, żeby kamera miała z tym jakiś związek – słyszymy.
Jednak w całej tej dyskusji nie kwestia tropienia ściągających jest kluczowa. – To pokazuje, jak bardzo z naszymi procedurami egzaminacyjnymi jesteśmy w tyle. Ściąganie jest niesamowitą słabością naszego systemu, to rzecz, która rozgrywa się na poziomie mentalnym i świadomościowym – mówi dr hab. Mariusz Zawodniak. Nasz rozmówca trafnie zauważa, że w Polsce z egzaminem od razu kojarzy nam się ściąganie. Przepytajcie kilku znajomych studentów. Naprawdę tak jest. Gdy poznają termin egzaminu, zastanawiają się, czy można wcześniej zdobyć pytania, gdzie można pokombinować.
– Wszyscy zastanawiają się, jak wyeliminować ściągających studentów, a istotą problemu jest to, żeby stworzyć takie formy egzaminowania, które wykluczają ściąganie. Przykładowo, ja przeprowadzam tylko egzaminy ustne. Oczywiście te próby mogą być w niektórych przypadkach karkołomne np. 200-300 osób na roku, ale chodzi o zmianę świadomości związanej ze ściąganiem. To, co jest oczywiste na Zachodzie, niestety nie u nas – kwituje dr hab. Zawodniak.
Również wiceprezeska Fundacji Panoptykon zastanawia się, czy rzeczywiście monitoring jest dobrą metodą, żeby egzaminy przebiegały w sposób uczciwy – Ważniejsze są podstawy i zachowania tych, którzy odpowiadają z ich przeprowadzanie. Montowanie kamer tylko dlatego, że istnieje problem, nie jest rozwiązaniem. To niedoskonały półśrodek. Trudno nauczyć etycznej postawy, dyscyplinując studentów za pomocą kamer – kończy.
Dzięki nim egzaminator może zobaczyć dokładnie, co dzieje się w każdym kącie piszącej egzamin sali. - Zwykle ludzie, którzy chcą ściągać, siadają gdzieś z tyłu. Na naszym wydziale ta kryjówka się nie sprawdzi, bo kamery są instalowane za plecami. Podobno wykładowcy z informatykami przeglądają po egzaminach nagrania - mówi Aleksander Libera, student II roku prawa CZYTAJ WIĘCEJ
źródło: poznan.gazeta.pl
- Naprawdę studenci myślą, że ich monitorujemy? Może i dobrze... - dr hab. Haberko uśmiecha się tajemniczo. Ale szczegółów - kiedy i jak sprzęt jest wykorzystywany - podać nie chce. - Pewnie każdy egzaminator ma swoje metody - zaznacza. CZYTAJ WIĘCEJ