Warszawski klub Filtry
Warszawski klub Filtry Fot. Michał "Naroj" Narojczyk

W Filtrach bywała „cała Warszawa”. W działającym na początku lat 90. klubie odbywały się legendarne imprezy, na których bawili się przedstawiciele stołecznej śmietanki. Dzisiejsi czterdziestolatkowie, którzy dwie dekady temu tworzyli Filtry, to dziś elita artystyczna i medialna. Filtry to miejsce-legenda, o którym wśród klubowiczów mówi się do dzisiaj. O tym, co zdecydowało o fenomenie tego miejsca, rozmawiamy ze Stanisławem Trzcińskim, dziś znanym promotorem muzycznym, a w czasach Filtrów szefem promocji tego klubu.

REKLAMA
Klub Filtry powstał we wczesnych latach 90. Działał zaledwie dwa lata, ale jego legenda tak mocno wryła się w pamięć ówczesnych gości, że o klubie pamięta się do dzisiaj. O Filtrach mówi się w kategoriach fenomenu. Z tym miejscem związana jest cała grupa ludzi. Dwie dekady temu klub stworzyli zapaleńcy, młodzi ludzie, których oprócz wspólnego pomysłu połączyła przyjaźń. Wielu z nich o Filtrach mówi jak o pokoleniowym doświadczeniu, które w dużym stopniu ukształtowało ich na przyszłość. Klub w dawnym Instytucie Matematycznym przy Krzywickiego to było jak na owe czasy miejsce elitarne. Tu zwyczajnie należało bywać. Na szalonych imprezach spotykali się przedstawiciele warszawskiego środowiska artystycznego i medialnego. Wiele osób, które współtworzyło Filtry, lub były związane z tym środowiskiem, stworzyło polski rynek reklamowy, artystyczny i medialny. O tym, dlaczego klub do tej pory jest legendą, rozmawiamy ze Stanisławem Trzcińskim, promotorem i współudziałowcem Filtrów.
logo
Impreza w klubie Filtry fot. Stanisław Trzciński

Zobacz także: Poznańska, Hoża, Wilcza: nowe gorące adresy w Warszawie. Tu się je, pije i... taguje

W Warszawie działało mnóstwo klubów. Dlaczego o Filtrach wciąż się pamięta?
To było jedno z pierwszych takich miejsce w Warszawie po 89 roku. Poza Fugazi na pewno najsłynniejsze. Muzyka grana przez didżejów była czymś, co wyróżniało je na klubowej mapie. Ważniejsi byli jednak ludzie. To oni tworzą klimat, który sprawia, że po latach jakieś miejsce uznawane jest za kultowe. To dzięki specyficznej klienteli i gronu przyjaciół klub przeszedł do legendy. Filtry działały stosunkowo krótko i przestały istnieć w chwili swojej największej świetności. Zawsze coś, co działa intensywnie, a kończy się szybko, może zapaść w pamięci jeszcze mocniej.

Jaki był pomysł na to miejsce?
Na to nałożyło się kilka fajnych pomysłów autorstwa sporej grupy osób. Wizję stworzył Michał Strykier, który był głównym założycielem i udziałowcem Filtrów. Pomysł Michała polegał na nawiązaniu do tradycji najlepszych klubów w Berlinie. Esencją była jednak muzyka. Bardzo różnorodna, najczęściej nowa i nieznana w Polsce. Także sprzęt didżejski, adaptery, miksery, nagłośnienie i światła. Także nowe płyty winylowe prosto z Zachodu. Poza tym tam działali ludzie, którzy tworzyli performance i projekty wizualne.
Legendą klubu była grupa Drastic Dracula Movement. Tworzyli ją Xawery Żuławski, Michał Englert, Michał Szałajski, Mateusz Szlachtycz i Michał Rogalski. A także "Franek" - kolorowa postać uwielbiana przez wszystkich. Wnętrza klubu malowali świetni artyści i one zmieniały się w trakcie swojego działania. Za stronę wizualną odpowiadali plastycy Iwo Nikic czy Tomasz "Waciak" Wójcik, a przede wszystkim słynny "Czaszeczka". Jak na tamte czasy to było bardzo awangardowe miejsce. Za stronę muzyczną odpowiedzialna była cała ekipa didżejska, z Boguszem Bilewskim Juniorem na czele. Takie postaci jak Maceo Wyro, Exstase, Dreddy, Wojtek Szymocha czy Makak zdobyli później sporą popularność, także radiową. Poza tym Sesiz, Eddie czy Perez.
Zobacz także: Klubokawiarnie w kryzysie. Co się stało z miejscami, które kiedyś budziły ferment?

Zachęcałem Michała Strykiera, by klub miał charakter postindustrialny. Przygotowałem nawet z kilkoma zaprzyjaźnionymi architektami projekt. Michał inspirował się głównie podobnymi miejscami w Berlinie, stamtąd czerpał pomysły. Znalazł wielką kotłownię w Instytucie Maszyn Matematycznych na Krzywickiego. Nowatorskim jak na ówczesne czasy był pomysł kart klubowych. Prowadziliśmy też selekcję na wejściu. Nie chodziło wcale o faworyzowanie kogokolwiek. Chcieliśmy jednak, żeby goście klubu wyglądali kolorowo, ciekawie. Wtedy norma i standard ubierania się były koszmarne. Ludzie wyglądający oryginalnie byli szczególnie miło widziani. Dzisiaj, kiedy patrzę na zdjęcia z tych imprez mam wrażenie, że selekcja była jednak jak sito. Takie też były czasy i wszyscy tak wyglądaliśmy. Swoją drogą szef ochrony "Góral" to też legenda naszego miasta.
Skąd klubowicze dowiadywali się o waszych imprezach? Jak się prowadziło promocję takiego klubu w czasach bez Facebooka?
Wszystko odbywało się na zasadzie poczty pantoflowej. O imprezach dowiadywali się znajomi znajomych. We wczesnych latach 90. wszystko było nowe. Podobnych miejsc było niewiele, więc każde otwarcie nowego lokalu było wydarzeniem. O tym, że planujemy wystartować z nowym klubem, było głośno już na parę miesięcy przed datą oficjalnego otwarcia. Ludzie przekazywali sobie tę wiadomość, a zaproszeń zabrakło na długo przed startem. Zapraszał osobiście "Siekier". Ja od samego otwarcia odpowiadałem za promocję lokalu. To były czasy bez internetu czy nawet telefonów komórkowych.
logo
fot. Stanisław Trzciński

Pamiętam, że pierwsze zaproszenia dla dziennikarzy, informacje prasowe i oferty dla sponsorów wysyłałem faksem. Do dzisiaj je przechowuję. To były pisane na maszynie i wycięte kawałki tekstów nalepione na kartkę A-4, którą zdobywało się w punktach ksero. Nie było też takiej różnorodności mediów ani nawet rubryk, w których można by informować o naszych imprezach. Mimo tego było o nas głośno. Bardzo często przyjeżdżała do nas z kamerą ekipa Teleexpressu, robiono relacje z naszych wydarzeń. Bardzo pomogły nam też stacje radiowe, które w tamtych latach zaczęły się intensywnie rozwijać. Wielu naszych didżejów pracowało w takich stacjach jak Radio ZET czy popularne na początku lat 90. Radio Kolor. Fotorelacje ukazywały się w Życiu Warszawy, Gazecie Wyborczej, Expressie Wieczornym, Gazecie Codziennej. Drukowaliśmy także pierwsze ulotki imprezowe. Były to wycinane ręcznie kartki kopiowane na ksero. Mieliśmy na pokładzie także bardzo fajnych grafików.
W latach 90. rynek rozrywkowy jeszcze raczkował. Jak wtedy prowadziło się klub?
Startowaliśmy od zera. Wszystko musieliśmy wymyślić sobie sami. To było świetną szkołą życia. Wiele spraw ułatwiał nam fakt, że nie było jeszcze tak restrykcyjnych przepisów o funkcjonowaniu klubów. Nie da się tego porównać do dzisiaj. Czynsze były niewielkie. Było za to mniejsze przyzwolenie na hałas. Mieszkańcy okolicznych domów mocno protestowali przeciwko imprezom, jakie odbywały się w lokalu. Ten sam problem mamy w Warszawie także teraz. Jako twórcy Filtrów wsparliśmy warszawskie klubokawiarnie w ich sporze ze Strażą Miejską i nagonką mieszkańców.
W tamtych czasach każde takie miejsce z góry było uznane na podejrzane. Postrzegano nas jak szarą strefę. Wmawiano, że w lokalu odbywa się handel niedozwolonymi środkami. Z góry zakładano, że jesteśmy grupą ryzyka. Owszem, był handel narkotykami, ale wyłącznie na ulicy i jednak na małą skalę. Nie mieliśmy możliwości z tym walczyć. Za to każdej nocy "na bramce" było konfiskowanych sporo zakazanych substancji. Ale asortyment 20 lat temu był dość ubogi. Kiedy mieliśmy problemy, apele do władz dzielnicy podpisywali regularnie Kora Jackowska i Grzegorz Ciechowski. Dzisiaj te wszystkie miejsca czynne w nocy powodują, że istnieje życie i energia dużego miasta. Dzięki temu nareszcie zaczynamy być podobni do miast zachodnioeuropejskich.
Filtry cieszyły się opinią miejsca elitarnego, w którym spotyka się specyficzne towarzystwo. Na czym polegała elitarność tego lokalu?
Na pewno nie na tym, że do tej elitarności się oficjalnie przyznawaliśmy. Ta opinia pojawiła się niezależnie. Może poza selekcją, ale ona miała przede wszystkim zapewnić komfort ludzi, którzy się tam ze sobą bawili i umożliwić wejście bez kolejki dla znajomych. Do Filtrów zawsze stał długi ogonek. Nikt z nas nie zakładał, że będą nas odwiedzali tylko młodzi artyści, intelektualiści czy biznesmeni. Towarzystwo w Filtrach to było szerokie grono znajomych, którzy się świetnie ze sobą czuli. Tak się jednak złożyło, że byli to ludzie, którzy później stworzyli polski rynek reklamowy, filmowy, artystyczny czy medialny. Wiele osób, które dzisiaj współtworzą te branże, to w 80 proc. stali bywalcy Filtrów. W tym sensie to faktycznie było miejsce elitarne.
logo
fot. Stanisław Trzciński

W zeszłym roku, w okrągłe urodziny klubu zorganizowaliśmy wielką imprezę w CDQ na Burakowskiej. Przybyło około tysiąca przyjaciół klubu. Ukazało się także kilka tekstów o jego historii, duży reportaż w "Polityce". Pod fotorelacją z urodzin w jednym z portali internetowych pojawiła się też fala komentarzy sugerujących, że większość osób związanych z klubem było dziećmi znanych rodziców. Owszem, sporo osób z tego grona wywodziło się z dobrych, warszawskich domów. Pojawiły się też zarzuty o mętne związki ze światem biznesu. Ojciec Michała Strykiera był znanym przedsiębiorcą, więc na otwarciu pojawiło się kilka osób z ówczesnej elity biznesowej. Pierwsze karty klubowe dostali od nas symbolicznie Jacek Kuroń i premier Jan Krzysztof Bielecki. To miał być miły gest i ukłon w ich stronę. Internetowi komentatorzy oczywiście doszukali się w tym naszych związków z postkomunistycznym układem. A może nawet ze służbami. Śmialiśmy się do łez, czytając te komentarze.
Jak wyglądała selekcja? Trudno było się dostać to środka?
Wbrew pozorom to było miejsce szalenie otwarte. Ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, ile ludzi przewinęło się przez klub i było z nim w jakiś sposób związanych. Cały czas spotykam ludzi, którzy chwalą się, że tam bywali. Przed wejściem na każdą większą imprezę zawsze stały ogromne kolejki. Posiadacze kart klubowych mieli pewne przywileje i te kolejki zwykle omijali. Do klubu bez problemu wchodził każdy, kto fajnie wyglądał. Pod tym względem przypominaliśmy nieco słynne nowojorskie Studio 54. Michał miał swoją prywatną misję i chciał nauczyć Polaków estetycznego wyglądu i promować osoby, które mają zwariowany pomysł na siebie. To jednak było dalekie od dzisiejszego hipsterstwa. U nas trzeba było wyglądać jakoś. Im oryginalniej tym lepiej. Ale czarna skóra czy sztruksowa marynarka zdecydowanie wystarczała. Było sporo ludzi lubiących rap, reggae czy inne subkultury muzyczne. Oczywiście patrząc dziś na zdjęcia z tych imprez, można odnieść wrażenie, że moda była wtedy bardzo dyskusyjna. Ta bramka, którą wymyślił Michał, nie była pod tym względem zbyt szczelna.

Wczesne lata 90. to czas świetności polskiej mafii. Zdarzały się wam jakieś kryminalne incydenty?
Świat przestępczy nas dosyć skutecznie omijał. To były czasy wymuszeń i haraczy. Wszystkie nowo otwarte lokale miały bramkarzy „z miasta”. Gangsterzy nie za bardzo jednak interesowali się naszym miejscem. To było dla nich coś z zupełnie z innej bajki. Uznawali chyba, że z występów jakichś szarpidrutów nie da się wyciągnąć zbyt wiele kasy. Środowisko, które odwiedzało Filtry, też na pierwszy rzut oka nie zwracało uwagi tych ludzi. W późniejszym okresie, kiedy lokal zdobył już rozgłos, pewne sytuacje z próbami wymuszeń się zdarzały. To po części przyczyniło się do zniknięcia tego miejsca z klubowej mapy. Chociaż nie był to powód numer jeden.
Jakie wydarzenia z historii klubu bywalcy wspominają do tej pory?
Performance "Róg Obfitości". Pamiętam też jedną imprezę, na którą przywieziono ze sto worów suchych liści. Zasypaliśmy nimi cały klub i sięgały one gościom do kolan. Była też impreza, na której woda była po kolana, dookoła klubu ustawiliśmy akwaria z egzotycznymi rybami. Z wydarzeń muzycznych najmocniej zapamiętano taneczny koncert techno duetu Max i Kelner (Robert "Max" Brylewski z Brygady Kryzys). Byliśmy prekursorami imprez z taką muzyką. Graliśmy też acid jazz, hip-hop, jungle roots czy dancehall. Te gatunki muzyczne dopiero się w Polsce pojawiały. Ja sam bardzo wiele z tych rzeczy po raz pierwszy usłyszałem właśnie w Filtrach. Wiele z tych muzycznych inspiracji zaowocowało moją składanką Pozytywne Wibracje. Muzyka w Filtrach była bardzo eklektyczna i każdy z didżejów grał w innym stylu. Z całą pewnością Filtry były pierwszym warszawskim klubem, gdzie puszczano techno. A na żywo grali u nas Apteka, Voo Voo, Human, Incrowd, Emmanuelle, Woobie – Doobie, Paraphrenia, Elektryczne Gitary czy Martyna Jakubowicz. Hey i Wilki nakręcili tutaj swoje pierwsze teledyski. To dało mi jakieś pojęcie o organizacji i promocji koncertów.

Co prywatnie dało Panu to doświadczenie?
Same kłopoty. Tam nauczyłem się nie spać do późnych godzin i do dzisiaj za to płacę. Na początku byłem osobą odpowiedzialną za promocję oraz system kart klubu. Byłem człowiekiem od zadań specjalnych i załatwiałem sprawy z urzędami. Później stałem się jego udziałowcem. To życie miało także wiele pokus. Głównie alkohol na kreskę. My mieliśmy wtedy po dwadzieścia lat i mieliśmy dużo przestrzeni na taką aktywność. Dzięki temu klubowi poznałem bardzo wielu ludzi, z którymi kontakt mam do dziś. To była nasza młodość, a Filtry były wielką i bardzo intensywną przygodą. Zwykle wspomnienia z takich czasów są najpiękniejsze w życiu człowieka.
logo
fot. Stanisław Trzciński

Zobacz także: Chłodna 25 błaga o litość sąsiadów. Przeczytaj list przyjaciół legendarnej warszawskiej knajpy

Czy planujecie kolejne imprezy sygnowane nazwą Filtry?
Mam nadzieję, że nie. Ja bardzo odradzam takie pomysły Michałowi. Było wspaniale na urodzinach. Mamy już wykonaną specjalną tablicę pamiątkową z logo klubu. Marzy nam się zawieszenie jej z boku budynku, gdzie nadal znajduje się legendarna kotłownia na Ochocie. Póki co wylądowała ona w domu Siekiera. Michał jest takim naszym "strażnikiem ognia" i ducha Filtrów. A my wszyscy znaleźliśmy się po długim czasie, ponad pół roku temu na Facebooku. Mamy otwarty dla wszystkich fan page oraz grupę zamkniętą tylko dla naszego środowiska.
Jak dzisiejsze życie klubowe wygląda na tle tamtych lat?
Po Filtrach powstało kilka pomysłów, które mogły być inspirowane legendą naszego klubu, jak Blue Velvet, który powstał w budynku ASP dwa lata później. Znaczącym punktem na mapie był też klub Piekarnia. On miał podobny klimat, związane z nim środowisko i dobrą muzykę. Dla mnie osobiście to też był jeden z ostatnich klubów, w których czynnie oddawałem się clubbingowi. Zjawisko to miało wtedy w Warszawie swoje apogeum i złote czasy. Tam w Piekarni spotykali się ludzie z mojego pokolenia i tam skończyło się to, co ja w warszawskim życiu nocnym lubiłem. Ciekawych miejsc jest bardzo dużo, ale w porównaniu z moimi czasami jest coraz mniej klubów, do których idzie się potańczyć. Nowym zjawiskiem są klubokawiarnie, w których siedzi się głównie na zewnątrz. To jest bardzo europejskie i dzięki takim lokalom warszawskie życie klubowe mocno odżyło.
Dzisiejsze kluby to już nie jest zabawa grupki zapaleńców. To są mniej lub bardziej poważne biznesy. Właściciele mają na utrzymaniu wielu ludzi, muszą płacić bardzo wysokie czynsze, ułożyć cały biznesplan. Każdego dnia musi coś się dziać. Przez to gubi się chyba tego dawnego, artystycznego ducha. U nas to bardziej była atmosfera świętowania i spontaniczności. Dzisiaj miejsc, w których się coś dzieje, jest mnóstwo. Ja mam problem, żeby z tego natłoku wybrać coś, co mi odpowiada. Jak znam didżeja czy zespół, który gdzieś gra, to czasem pójdę. Bardziej pogadać i się napić, niż poszaleć. Ale i czasu na zabawę pokolenie "czterdziestolatków", nie ma zbyt dużo.