Dlaczego piłka nożna ogłupia, a piłkarze zdradzają? Czemu koszykówka jest sportem niepoważnym? Czy Robert Lewandowski faktycznie jest gorszy od Ernesta Pohla? I dlaczego remis "Orłów Górskiego" na Wembley to bajka o żelaznym wilku? O tym wszystkim na "Poniedziałkowej Wywiadówce" mówi Jerzy Pilch, pisarz, publicysta i scenarzysta filmowy.
Sebastian Staszewski: Co dziś jest w lepszej kondycji? Polski futbol czy polska literatura?
Jerzy Pilch: Jeżeli z naszą literaturą jest coś nie tak, to z prostego powodu: język polski jest mały i nieznany. W trakcie mistrzostw Europy zawiązała się jakaś piłkarska unia duchowa z Irlandią. I gdybyśmy byli anglojęzyczni tak jak oni, to nasi autorzy byliby tam bardzo wysoko cenieni.
Piłka nożna także jest wielojęzykowa, ale ostatecznie wszyscy rozumieją ją bez słów.
Nie ma przekładów, a więc nie ma wymówek. Przepisy są takie same na całym świecie, podobnie piłki, boiska. Tym argumentem futbolu nie obronię.
Jest źle czy bardzo źle?
Jesteśmy w trakcie eliminacji do mistrzostw świata, a nasza grupa jest do wygrania.
Optymista z Pana.
Ten optymizm powoduje trener Fornalik, którego styl mi się podoba. On jako pierwszy może połączyć dwie części składowe: wygrane eliminacje i udany turniej. Nie udało się to Beenhakkerowi, bo on w ogóle nie umie grać na turniejach. Nie wyszło też Frankowi Smudzie, który choć jest świetnym specem od treningu, to nie potrafi ułożyć się z drużyną poza boiskiem. Może więc wyjdzie Fornalikowi? Bo to, że przegraliśmy z Irlandią, jest bez znaczenia.
Bez znaczenia?
Całkowicie.
Mecze towarzyskie to często papierek lakmusowy. I nasz pokazuje duże zakwaszenie.
Reprezentacja Polski jest drużyną o której stanie mecze towarzyskie nie mówią nic. Teoretycznie można tego nie oglądać. Ja oglądam siłą bezwładu, bo jestem tak przyzwyczajony. Ulegam trochę iluzji, że coś z tego wyniknie, ale oczywiście nie wynika nic. W meczu towarzyskim bez stawki, bez dopingu, bez zastrzyku wyzwalającego dodatkowe umiejętności i siły, nasi nigdy nie wygrają. To są takie grajki, jakie są, a są średnie. Opowiedzieć Panu coś?
Słucham.
Przed mistrzostwami świata w RFN, w roku 1974, nikt nie liczył na medal. Było poczucie, co tu kryć, że remis z Anglią był wielkim fuksem. Tomaszewski dwoił się i troił, wychodziły mu rzeczy, które nie miały prawa wyjść, bo on ich nie potrafił! Dlatego panował wielki sceptycyzm. Raz, że fart z Anglią, a dwa, że mieliśmy niezwykle silna grupę – z Argentyną i Włochami. To były zespoły całkowicie poza naszym zasięgiem. Ale w pierwszym meczu strzeliliśmy szybko dwie bramki, bo bramkarz argentyński bronił na moim poziomie. Czyli wcale. Wystarczy kopać na poziomie szkolnym, żeby wiedzieć, że dwa gole ustawiają mecz.
Ktoś musi jednak te bramki strzelić. Za darmo ich nie rozdają.
Ale myśmy o mało meczu z Argentyną przegrali. Przecież skończyło się 3:2. Niewiele brakowało…
Bo ja wiem? Nikt nie wie! Mój znajomy, Krzysztof Mętrak, kiedyś wielka nadzieja literatury polskiej, naprawdę znał się na piłce nożnej. Mętrak był jednak sceptyczny wobec Grzegorza Laty, który był co prawda szybki jak wiatr, ale piłkarsko nie błyszczał. Mętrak napisał tuż przed mistrzostwami w 1974: „Kasperczaka nie należy odrywać od jego stron rodzinnych i wieźć go do Niemiec”. Później ten Kasperczak zdobył srebrny medal mistrzostw świata, a Lato został królem strzelców.
Czyli dziś, kiedy jest tak źle, może być dobrze?
Nasza kadra, jak powiedział niedawno w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” Piotr Świerczewski, nie jest drużyną, która długo utrzymuje się przy piłce, ale jest drużyną szybkobiegaczy. No, pierwsze tak – faktycznie nie utrzymujemy się przy piłce, a drugie jest tylko częściowo trafne, bo nasi za piłką biegają, ale do niej nie dobiegają.
Myślałem, że z Pana optymista, a Pan jest czarnowidzem!
Piłka nożna to dziedzina, która w pełni człowiek realizuje się tylko w późnym dzieciństwie, ewentualnie wczesnej młodości. Wtedy patrzy pan na zawodników, którzy są starsi, którzy są mężczyznami, herosami. I myśli pan sobie, że jak będzie pan biegał po swoim pastwisku w A-klasie, to będzie pan taki, jak pana mistrzowie. To jest prawdziwe, szlachetne – także w sensie wychowawczym. Potem jest coraz gorzej.
Narzeka Pan, ale mecze wciąż Pan ogląda. I to nie tylko reprezentacji, ale ekstraklasy, Ligi Mistrzów, Realu Madryt…
Oglądam, ale ja, starzec, widzę dziś na boisku jakichś młodzików, dzieci. To ja mam się emocjonować? Doceniam umiejętności i tak dalej, ale w porównaniu z idolami z mojej młodości, w porównaniu z Ernestem „Ernest pije, ale Ernest gro” Polem, nie mogę tych chłopców traktować poważnie.
Ale chyba kogoś z naszych piłkarzy Pan lubi?
Lubię polskich bramkarzy. Mam wielką słabość do Boruca, który w końcu wrócił do kadry. W ogóle w sporcie, nie tylko w boksie, ale także w futbolu, lubię ludzi niekonwencjonalnych, zadziornych, niekoniecznie prowadzących wzorowy tryb życia.
Boruc przypomina Panu Marka Hłasko?
Coś takiego można by powiedzieć. Z Europy kojarzy mi się natomiast Goerge Best, którego widziałem na własne oczy, kiedy grał przeciwko Górnikowi Zabrze w pucharach. Wspomniałem o Polu, o Borucu. W Cracovii też był taki typ: skrzydłowy Krzysztof Hauzner, reprezentant, chociaż w tej kadrze się nie nagrał.
Na razie nie jestem przekonany do całej trójki z Dortmundu. Wydaje mi się, że do Kazimierza Deyny i Włodzimierza Lubańskiego, jeszcze Lewandowskiemu brakuje. To ja już chyba wolałem, jak grał Hajto, bo zawsze coś tam się działo.
Do niego też jeszcze się nie przekonałem. A to, że pochlał kilka razy? A kto nie chla!? Wszyscy chleją. Taki wiek i taka skala emocji, że zawodnicy w każdym sezonie mają przy sobie coca-colę i czystą. Niepijący zawodnicy są w zdecydowanej mniejszości.
Polska piłka, bez sukcesów a z wiecznymi nadziejami, ogłupia?
Mnie się wydaje, że tak. Jak słyszę, że kolejny mecz z Anglią będzie nowym Wembley, to rzygać mi się chce. Wembley było 40 lat temu, od tamtego czasu Angole regularnie nas grzmocą, a my żyjemy jakimś przypadkowym, aczkolwiek zwycięskim, remisem. To jest niezwykle wyniszczające. Rosną kolejne pokolenia, a my opowiadamy im historie, że Polska miała medal na mistrzostwach świata. A to są jakieś bajki, kurwa, o żelaznym wilku. Mało kto w coś takiego wierzy, w powtórkę nie wierzy nikt, a ci co to pamiętają Górskiego, już wymierają.
Istnieje jakiś substytut, który mógłby zastąpić futbol?
O nie, piłka nożna jest nie do zastąpienia. To dyscyplina szalenie prosta i stabilna. To metafora wojny toczącej się na murawie. Dzisiejsza bitwa pod Grunwaldem: my i oni, nasi i ich sojusznicy. Dodatkowo piłka bardzo mocno broni się przed amerykanizacją.
Co Pan przez to rozumie?
Rozumiem przez to brak jakichś dziwnych zmian typu: powiększenie bramki, albo bandy dookoła boiska. Ja piłkę oglądam od ponad 50 lat, a zmian wprowadzono ledwie kilka.
Ta jednolitość nie znudzi w końcu kibiców?
Piłka się cały czas rozwija. Wprowadzono żółtą i czerwoną kartkę, zmiany na boisku, zakaz łapania piłki przez bramkarza, no, chyba że podanie jest głową. No i golkiper nie może trzymać futbolówki w nieskończoność. Te nowości zlikwidowały patologię i dzięki temu uatrakcyjniania się widowisko. To piękna przewaga futbolu nad koszykówką.
A co jest nie tak z koszykówką?
Dyscyplina w której każda akcja to jest punkt, to nie jest poważna dyscyplina.
Powiedział Pan, że piłka ogłupia, a także, że nie ma żadnego substytutu. Kibice są więc skazani na ogłupianie?
Mówię sobie od lat, a mówiłem to setki razy, że już więcej nie wrócę na stadion Cracovii. Kończyło się to tak, że zawsze dymałem na to boisko, a kiedy mieszkałem w Warszawie – specjalnie dojeżdżałem na Puszkina, a dziś Kałuży, pociągiem. Taka jest mechanika działania kibiców. Ta mechanika jest upokarzająca.
Myślałem, że zakończymy tę rozmowę wątkiem pozytywnym, ale Pan nie daje mi szans. Dlaczego więc jest upokarzająca?
Bo jest pan wierny, ale zdradzany. Wierny klubowi, a zdradzany przez piłkarzy. Rozdzierająca pozycja, prawda?