– Ludzie myślą, że jak raper to tylko w szerokich spodniach i na pewno handlował narkotykami. A ja po prostu tym aktem desperacji walczę o swoje, bo wiem, że jestem niewinny – mówi Andrzej "Żurom" Żuromski, który zrobił błyskawiczną karierą medialną. Trudno się dziwić, raper... podpalił się na antenie Polsat News w programie "Państwo w państwie". W rozmowie z naTemat opowiada o walce z polskim wymiarem sprawiedliwości oraz zdradza, dlaczego w tej walce zdecydował się na tak drastyczny krok.
Nie żałuję, ale ciągle jestem w szoku. Prawie w ogóle nie spałem, wszystkie emocje dopiero ze mnie schodzą. To była przemyślana decyzja i wszystko zostało przeprowadzone pod kontrolą. Nie chciałem zrobić sobie krzywdy, tak jak niektórzy sugerują. Chciałem jedynie zwrócić uwagę na problemy z pomówieniami świadków koronnych i wady polskiego systemu sprawiedliwości. To był akt desperacji, bo robiłem już wszystko co w mojej mocy. Odwoływałem się, dokumentowałem, wygrałem nawet proces o przewlekłość procesu. Wszystko na nic.
Przeczytaj koniecznie: Raper podpalił się na wizji Polsat News. "Ale nie jestem samobójcą"
Wyraźnie podkreśla pan, że nie chciał zrobić sobie krzywdy, ale podpalenie się na antenie brzmi naprawdę groźnie.
Ja nie jestem żadnym tybetańskim mnichem, żeby się poświęcać i w ramach idei odbierać sobie życie. Nie miałem zamiaru skrzywdzić siebie, ani tym bardziej innych. O żadnym samobójstwie też nie ma mowy. Nie jestem chory psychicznie, wszystko robiłem na spokojnie. Łykam co prawda zwykłe leki uspokajające, ale po tylu latach życia w stresie to normalne. Była okazja, żeby coś z tym zrobić, więc zrobiłem.
"Żurom" podpala się na wizji
Na filmiku widać, że na chwilę ogień zaczął wymykać się spod kontroli. Nic się panu nie stało?
Mam delikatnie poparzony brzuch, ale to naprawdę nic takiego. Można powiedzieć, że wyszedłem z tego bez szwanku. Kupiłem maść na poparzenia, więc teraz to tylko zwykłe zaczerwienienie. Faktycznie, ogień szybciej niż myślałem, zajął rękawy i stopił suwak, ale dzięki szybkiej reakcji prowadzącego udało mi się zrzucić bluzę, a ktoś z ekipy ją ugasił.
Co było w tej fiolce?
Z ogniem może być różnie, a nie chciałem zrobić sobie krzywdy, dlatego zdecydowałem się na zwykłą podpałkę do grilla. Z benzyną byłoby zbyt niebezpiecznie. Zapaliłem ją nisko na brzuchu, żeby ogień nie uderzył mnie w twarz i nie zranił nikogo obok. Wierzyłem w swoją zimną krew i zdrowy rozsądek. W wolnej chwili wstałem, odsunąłem się od wszystkich i nie sprawiałem zagrożenia.
Była jakaś próba generalna przed programem?
Jedna w domu, ale na koszulce, a nie grubej bluzie. Trochę się wtedy zaniepokoiłem, bo zajęła się ogniem wyjątkowo szybko. Stwierdziłem jednak, że z grubą bluzą będzie w porządku. Nie chciałem też jej od razu zrzucać, ale chwilę w niej wytrzymać. To przerażające, że ludzie muszą podejmować takie kroki, żeby walczyć o swoje.
Czy ktoś oprócz pana wiedział o planach podpalenia?
Nikomu o tym nie mówiłem, bo zdawałem sobie sprawę, że plan może wyciec. Ktoś mógł powiadomić stację i wtedy albo by mnie nie wpuszczono, albo dokładnie przeszukano przed wejściem do studia. Miałem też w planach zrobienie głodówki, ale mama przekonała mnie, że to nie najlepszy pomysł. Musiałbym iść pod ministerstwo, a przecież muszę pracować i zajmować się dziećmi. Program na żywo wydawał się idealnym wyjściem.
Widać było, że prowadzący był zaskoczony. Stanowczo prosił, żeby ugasić bluzę. Czy po programie mieli do pana jakieś pretensje?
Nie, mam wrażenie, że było wręcz odwrotnie. Po programie pan Tarkowski podszedł do mnie, uścisnął dłoń i powiedział, że według niego mam pewnego rodzaju męską godność. Nikt z redakcji mnie nie skarcił. Ja też nie chciałem robić im żadnych problemów. Poza tym zyskali pewnie sporą reklamę programu, który zakończył się inaczej niż zwykle (śmiech)
Mówi pan, że zrobił to wszystko m.in. po to, żeby móc przedstawić fakty w swojej sprawie. W takim razie słuchamy.
Zostałem skazany podstawie zeznań świadka koronnego, który jest kompletnie niewiarygodny. To nawet nie zeznania, ale pomówienia, bo fakty są po mojej stronie. Od samego początku notorycznie zmieniał zeznania, okazało się, że podawał organom fałszywy adres miejsca pracy i zamieszkania. Został też złapany na gorącym uczynku podczas włamania. Uciekł z sądu w trakcie rozprawy. Ten człowiek ma wkalkulowany styl życia przestępcy, więc pomawia innych i niszczy im życie. Z tego co wiem jest poszukiwany listami gończymi w kilku innych sprawach, ale się ukrywa. Przecież po tym wszystkim jego zeznania powinny zostać zweryfikowane.
Dlaczego w takim razie wskazał akurat pana? Znaliście się?
Właśnie nie. Ja nie znałem go, on nie znał mnie. Powiedział tylko, że słyszał od kogoś, że ja rzekomo handlowałem narkotykami. Podkreślam, nie widział, tylko słyszał. I na takiej podstawie mnie skazano. Przecież to niedopuszczalne, a może spotkać naprawdę każdego. Co z tego, że po kilku miesiącach czy latach okażemy się niewinni, skoro tyle czasu spędzimy w areszcie. Nie może być tak, że najpierw się człowieka zatrzymuje, a potem on musi udowadniać swoją niewinność. To absurd.
Dlaczego wskazał akurat mnie? To jest bardzo dziwne i nie chcę tutaj nikogo pomawiać, ale robiłem prywatne śledztwo i nie wykluczam, że ktoś mógł po prostu dać mu pieniądze, żeby mnie pomówił. To podobno bardzo popularne rozwiązanie w przypadku świadków koronnych, którzy obciążają kilkadziesiąt osób. Ale to wszystko tylko moje domysły.
Jak dużo czasu spędził pan w areszcie?
Razem osiem miesięcy. Na początku miesiąc w ośrodku o zaostrzonym rygorze, z którego wypuszczono mnie po tym, jak pisałem w tej sprawie wnioski. Potem prokurator stwierdziła, że będę mataczył i trzeba znów mnie aresztować. Wtedy przez trochę się ukrywałem, bo firma zaczęła mi upadać, a musiałem zapewnić stabilność mojej ówczesnej partnerce i dziecku. Nie mogłem zostawić rodziny z długami.
Z czasem sam zgłosiłem się do prokuratury, ale już z telewizją. Wtedy aresztowano mnie na siedem miesięcy po czym wyszedłem za kaucją. W międzyczasie zaproponowano mi, żeby przyznał się do winy i dostał wyrok w zawieszeniu. Nie mogłem na to pójść, bo wiem, że jestem niewinny. I w ten sposób sprawa ciągnie się już szósty rok. Wygrałem już nawet proces o przewlekłość postępowania, ale to na nic. Niedługo złożę kolejny pozew w tej sprawie.
Jak dużo pieniędzy stracił pan przez te kilka lat?
Nie chciałbym mówić o konkretnych kwotach, bo od razu powiedzą, że chodzi mi tylko o pieniądze. Straciłem mieszkanie i płynność finansową. Miałem kredyt i firmę, którą nie mogłem zarządzać przez osiem miesięcy.
Osiągnął już pan swój cel?
Cel osiągnę, jak zostanę uniewinniony i może tym samym komuś pomogę. Chciałbym założyć fundację, która pomaga ludziom z podobnymi problemami. Jednak przede wszystkim najpierw sam muszę wygrać, żeby być wiarygodnym. Cieszę się, że media podchwyciły temat. Może tym razem uda się poruszyć sumienia urzędników o ile jeszcze je mają. Na razie czeka mnie kolejna już rozprawa, bo prokuratura szuka kolejnych dowodów.
Z drugiej strony nie ukrywam, że nagłośniłem swoją sprawę, bo autentycznie bałem się, iż nagle pojawią się jacyś kolejni cudotwórcy obok "Jezusa" (pseudonim świadka koronnego, który obciążył Andrzeja Żuromskiego – red.) i okaże się, że "gdzieś tam z kimś, czymś handlowałem". W ten sposób trochę się zabezpieczyłem. Są rzeczy, o które warto walczyć do samego końca – to zdanie wytatuowałem sobie na rękach. Nie życzę takich przeżyć nikomu, bo nie zna się dnia, ani godziny kiedy policja zapuka do drzwi.
Poznałem się z Krzysztofem Stańko, który niesłusznie przesiedział w areszcie 27 miesięcy. Świadek koronny wrobił go w produkcję amfetaminy w jego ośrodku. Specjalna jednostka policji z wyszkolonymi psami przeczesała teren i stwierdziła, że nie ma możliwości, by Stańko produkował tam narkotyki. Nie było nawet żadnych mikrośladów. Co na to prokurator? Tłumaczył, że fabryka musiała być tak nowoczesna, iż nie zostawiała nawet mikrośladów. To czarny humor, ale pokazuje absurd, gdzie instytucje chyba boją się uniewinniać ludzi.