Dzisiaj każdy chce pieniędzy, ale na rynku pracy staliśmy się wyjątkowo wybredni. Sprzątanie, sprzedawanie kurczaków, wożenie ryb albo prace remontowe to nie jest biznes godny "młodych, wykształconych". A tymczasem to właśnie na takich rzeczach najłatwiej jest zarobić. I to niemałe pieniądze.
Wymyślić drugiego Facebooka, stworzyć kolejne Apple albo chociaż zostać znanym architektem czy projektantem. Wielu młodych marzy o "ambitnych" karierach, chce być KIMŚ. Nierzadko spełnieniem tych marzeń ma być praca w mediach albo reklamie, PR-ze. Cezary Kaźmierczak, który wsławił się ostatnio listem do przewodniczącego "Solidarności" Piotra Dudy, wyśmiewa te wielkomiejskie ambicje.
W swoim wpisie na blogu Kaźmierczak przekonuje, że glazurnicy, ogrodnicy czy posadzkarze bardziej się szanują niż "elity" z reklam i mediów. Bo pan od remontów wykonuje konkretną robotę, za którą dostaje konkretną zapłatę i to on, jako specjalista, ustala warunki. Nikt mu nie mówi, żeby "najpierw zaprezentował swoje możliwości i potencjał”, a dopiero potem, ewentualnie, dostanie pracę. Kaźmierczak obala też mit, jakoby branża reklamowa i media to byli sami bogacze - wręcz przeciwnie, osoby stamtąd obstawiają się drogimi gadżetami, ale często żyją na kredytach.
Jako kontrprzykład do takiej działalności Cezary Kaźmierczak przytacza historię pewnego przedsiębiorcy:
Zapewne niejedna osoba złapie się za głowę i powie: 40 tysięcy za sprzedawanie kurczaków? Skandal! Zapominając o tym, że pod tą dyskoteką trzeba stać co najmniej kawał nocy, dzień jest w plecy, a pewnie ze 2-3 takie nocki są potrzebne w ciągu tygodnia. Można też nie wierzyć w takie zarobki, ale prawda jest brutalna: to nie intelektualni geniusze z marketingu zarabiają kokosy, a właśnie sprzedawcy kurczaków, wódki czy ogrodnicy. Chwytają się bowiem zajęć, których nikt inny by nie tknął. I nie czują przy tym, by byli gorsi, bo nie tworzą reklam dla milionów Polaków. Za to nie muszą martwić się kredytem. Przedstawiamy kilka historii osób, które dorobiły się właśnie na takich zajęciach – bądź wykorzystując naiwność "lemingów", bądź po prostu zajmując się tym, co "wielkomiejskim" wydaje się niegodne ich czystych rączek.
Burgery i hot-dogi
Model "kurczaki pod dyskoteką" ma też swoje wielkomiejskie wydanie. W Warszawie pełno jest samochodów z hot-dogami, pizzą czy burgerami. Szczególnie te ostatnie, ze względu na swoją popularność wśród hipsterów, stały się dochodowym zajęciem.
Wygłodniali imprezowicze, jak mówi mi właściciel jednego z takich ruchomych przybytków gastronomicznych, potrafią na jedzenie wydawać ostatnie pieniądze. – My na wiosnę i lato potrafimy zarobić na czysto, w ciągu jednej nocy, nawet kilka tysięcy złotych, a rzadko kiedy stoimy dłużej niż do 3 w nocy – słyszę.
Cała sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie stać. Najłatwiej zarobić pod miejscami dla hipsterów, "młodej warszawki". – Oni przestali się przejmować tym, co ludzie pomyślą, że na imprezie ktoś z zacięciem wcina hot-doga czy cokolwiek innego – zdradza mój rozmówca. Ustawienie "pospolitego" jedzenia przy "burżujskich" klubach to fatalny pomysł z dwóch powodów: po pierwsze, wszyscy ich bywalcy boją się o swoje drogie ubrania. Po drugie, bo wstydzą się przed innymi znajomymi, że jedzą "z budy", a nie gdzieś w drogich knajpach. Zdecydowanie więc lepiej jest stawiać na studenckie miejsca i "wyluzowane", a nie tam, gdzie przyjeżdża się imprezować w garniturze.
Świeże ryby kupię
Mniej dochodowe niż kurczaki i wszelkie pizze czy hot-dogi, może być sprowadzanie świeżych ryb i sprzedawanie ich tego samego dnia, najlepiej w dużych miastach. Osoby, które się tym zajmują, nie chcą jednak zdradzać żadnych szczegółów swojej działalności, bo swoim małym stoiskiem na targu muszą konkurować z dużymi sprzedawcami. Kiedyś było im łatwiej, bo dostawcy ryb nie byli tak chętni dużym koncernom, woleli sprzedawać swoim.
Dzisiaj więc do prowadzenia takiego biznesu trzeba mieć dobre kontakty, na Mazurach albo nad morzem. Łatwo nie jest. Ale na przykład warszawiacy skłonni są sowicie płacić za świeże ryby, więc taki biznes wciąż się opłaca. Ci, którzy mają wszystko dobrze zorganizowane, w jeden weekend potrafią wyciągnąć nawet kilka tysięcy złotych. Wystarczy im duży samochód z chłodnią i zapewnione stanowisko na targach, gdzie przychodzą w miarę dobrze sytuowani mieszkańcy miast. Ale to raczej garstka wybranych, którzy ustawili się parę lat temu. Początkujący nie mają szans – głównie na to, by załatwić sobie trwałe dostawy ryb.
"Ogarniam ogródki"
Pracę Daniela* może jednak wykonywać prawie każdy. Mój rozmówca ma 25 lat i jego 3-osobowa "firma" zarabia grube pieniądze. Ile dokładnie, tego nie chce powiedzieć. – Zazwyczaj zysku mamy powyżej 10 tysięcy złotych, często ponad 20 – mówi. Daniel, jak to sam określa, "ogarnia ogródki". Co to oznacza? – Sprzątamy liście, składamy wszelkie sprzęty ogrodowe, kosimy trawkę, przycinamy klomby, podlewamy. Jednym słowem: dbamy o ogródki, chociaż nie boimy się większych prac – opowiada Daniel. "Większa praca" to kiedy trzeba, na przykład, przekopać cały ogród i posadzić jakieś drzewa, kwiaty. Oczywiście, "chłopaki" Daniela mogą pojechać po wszelkie niezbędne rzeczy: ziemię do obsypania, sadzonki i tak dalej.
Jakim cudem 3 osoby mogą na tym aż tyle zarabiać? To proste: Daniel działa w podwarszawskich miejscowościach, dużych willach, gdzie zapracowanym korpo-managerom albo prezesom po prostu nie chce się tego wszystkiego robić. – Jeden facet za samo grabienie i wywożenie liści płacił nam 1500 złotych. Dla nas trzech to było półtorej godziny roboty. W ciągu weekendu wystarczy "obskoczyć" kilku takich klientów i
możesz przez tydzień nie pracować – chwali się 25-latek. Oczywiście, jego praca nie należy do najlżejszych, ale chwali sobie że przynajmniej pracuje na świeżym powietrzu. – Dzięki temu jesteśmy całkiem sprawni, bo to fizyczna robota – podkreśla Daniel.
Tego, że sprząta innym ludziom ogródki albo składa im huśtawki ogrodowe, się nie wstydzi. Jak mówi, pieniądze mu to rekompensują. Studiów nie skończył, bo i po co? – Już mamy wystarczająco dużo kasy, żeby trochę rozbudować firmę. Może zatrudnimy jakiegoś ogrodnika, żeby można było oferować szersze usługi – planuje. Koszty trzyma na minimalnym poziomie: płacą tylko za utrzymanie samochodu, w tym benzynę, jakiś czas temu kupili trochę własnego sprzętu. Ale grabie przecież nie rozpadną się po 2 latach, więc to inwestycja długotrwała. Co prawda w zimie przychodzi posucha, ale Daniel oszczędza. – Po prostu nie szaleję – stwierdza. Podpytuję go o rekordowy miesiąc. Mój rozmówca nie chce tego zdradzić, mówi tylko: – Wtedy wymieniliśmy auto na nowsze.
"Dawaj, ładujemy, bo kolejni już czekają"
O ile jednak ogródek może być jeszcze całkiem miłym zajęciem, to już gruz niekoniecznie. "Ładuj, bo czekają" usłyszałem, gdy kilka miesięcy temu uczestniczyłem w wywózce gruzu z działki znajomego. Szukaliśmy w okolicy kogoś, kto w miarę tanio zabrałby trzy solidne kontenery wszelkiego śmiecia: cegieł, drewna, metalu, drzwi, okien. Gruz trzeba było jednak wywieźć w miarę szybko, a większość specjalistów nie chciała dojeżdżać tak daleko. – Panie, ja dwóm innym osobom robotę zrobię, zanim tam dojadę – słyszeliśmy.
W końcu znaleźliśmy "specjalistę", który operował właśnie w tym rejonie. Tanio nie było, ale lepiej tak, niż w ogóle, szczególnie, że czas goni. W efekcie za wywóz trzech kontenerów śmieci zapłacił niebagatelną sumę 1500 złotych. Czyli – pięćset od kontenera. Ponieważ panowie od gruzu – a było ich dwóch – byli bardzo uprzejmi i rozmowni, z zawodowej ciekawości postanowiłem podpytać, czy taki biznes w ogóle się opłaca. Zauważyłem bowiem, że jeden z panów – ewidentnie mózg "firmy" – nie odkłada komórki, ba, telefon mu się urywa. Wniosek z rozmowy był prosty: po nas gruzownicy mają jeszcze umówione co najmniej 5 kolejnych osób, na takie same duże roboty. W jeden dzień "golą" w ten sposób 10 tysięcy złotych. Oczywiście, w jednym sezonie będzie 100 takich klientów, a w innym 70, ale gruzownik nie narzekał. – Ja już na godną emeryturę odłożyłem - podkreślał. A nie miał jeszcze 30-tki na karku.
Glazura dla leminga
Mniej krzepy, a więcej autopromocji w swojej pracy glazurnika wykorzystał Jarosław z Warszawy, 24-latek. Mówi o sobie "glazurnik", chociaż wykonuje wiele prac remontowych. Postawił na promocję i "profesjonalizm". Kładzenia kafelków i podłóg nauczył się sam, pracując przez 2 lata w ekipie remontowej. Potem postanowił robić to na własny rachunek, dzisiaj ma dwóch współpracowników. – Nauczyłem się wiele o materiałach, metodach, ale też trochę o stylu, jak się stroi wnętrza. Kupuję pisma branżowe – opowiada Jarek.
Dzięki temu wśród swoich klientów uchodzi za prawdziwego fachowca. Takiego, który nie tylko równo kładzie kafelki, ale też doradzi i pozwoli zaoszczędzić na kosztach, proponując np. tańsze materiały. Jego klientami są warszawscy bogacze. – Oni nic nie wiedzą o remontach, szczególnie te młodzieniaszki, co to podostawały pieniądze od tatusiów. Za zwykłą robotę potrafią zapłacić nawet dwa, trzy razy więcej niż normalni ludzie – mówi mi Jarek. Ze swojej pracy, wykonywanej przez 3-4 dni w tygodniu, wyciąga od kilku, do kilkunastu tysięcy miesięcznie. Przez resztę dni tygodnia ma relaks. A jak chce trzech tygodni urlopu, to po prostu nie odbiera telefonu.
Najprostszy biznes
Przeczesując internet, pytając znajomych, pytając księgowych, takich biznesów można znaleźć setki. Od swoich rozmówców słyszę: ten dorobił się na zniczach, tamten sprzedawał kwiaty pod cmentarzem o dwa złote taniej niż konkurencja. Jeden z księgowych, gdy pytam go o nietypowe, ale banalne biznesy, mówi: – Jeden z moich klientów zbiera po wiejskich dyskotekach puszki i wszelkie metale, potem odsprzedaje skupom. Pracuje prawie tylko w weekendy i proszę mi wierzyć, Pan tyle nie zarobi nawet jako szef redakcji.
Wygląda więc na to, że Donald Tusk miał rację, gdy mówił, że lepiej być spawaczem, niż politologiem. Chociaż zostanie spawaczem, wbrew pozorom, wcale nie jest proste. Prawda jest jednak taka, że godziwe pieniądze w "intelektualnych" zawodach znacznie trudniej zarobić. Pomijając już fakt, że trudniej jest je wykonywać. Bo do przesypywania gruzu nie trzeba wielkich umiejętności, choć i to moim rozmówcom muszę przyznać: wszyscy są znacznie bardziej uprzejmi niż niejeden kelner w modnej warszawskiej knajpie czy sprzedawca w luksusowym butiku.
Na to mam jedną dobrą odpowiedź, którą podsunął mi nasz członek prowadzący biuro rachunkowe. Otóż opowiedział mi on o człowieku, który bynajmniej nie uważa się za korporacje (prowadzi jednoosobową działalność), ani za elitę finansową, ani nawet za „biznesmena”. Jego działalność polega na podjeżdżaniu samochodem w nocy pod dyskoteki i kluby i sprzedawaniu (legalnie) tamże kurczaków. Jego czysty zysk miesięczny po opodatkowaniu wynosi około 40 tysięcy złotych.
CZYTAJ WIĘCEJ