
Na to mam jedną dobrą odpowiedź, którą podsunął mi nasz członek prowadzący biuro rachunkowe. Otóż opowiedział mi on o człowieku, który bynajmniej nie uważa się za korporacje (prowadzi jednoosobową działalność), ani za elitę finansową, ani nawet za „biznesmena”. Jego działalność polega na podjeżdżaniu samochodem w nocy pod dyskoteki i kluby i sprzedawaniu (legalnie) tamże kurczaków. Jego czysty zysk miesięczny po opodatkowaniu wynosi około 40 tysięcy złotych. CZYTAJ WIĘCEJ
Zapewne niejedna osoba złapie się za głowę i powie: 40 tysięcy za sprzedawanie kurczaków? Skandal! Zapominając o tym, że pod tą dyskoteką trzeba stać co najmniej kawał nocy, dzień jest w plecy, a pewnie ze 2-3 takie nocki są potrzebne w ciągu tygodnia. Można też nie wierzyć w takie zarobki, ale prawda jest brutalna: to nie intelektualni geniusze z marketingu zarabiają kokosy, a właśnie sprzedawcy kurczaków, wódki czy ogrodnicy. Chwytają się bowiem zajęć, których nikt inny by nie tknął. I nie czują przy tym, by byli gorsi, bo nie tworzą reklam dla milionów Polaków. Za to nie muszą martwić się kredytem. Przedstawiamy kilka historii osób, które dorobiły się właśnie na takich zajęciach – bądź wykorzystując naiwność "lemingów", bądź po prostu zajmując się tym, co "wielkomiejskim" wydaje się niegodne ich czystych rączek.
Model "kurczaki pod dyskoteką" ma też swoje wielkomiejskie wydanie. W Warszawie pełno jest samochodów z hot-dogami, pizzą czy burgerami. Szczególnie te ostatnie, ze względu na swoją popularność wśród hipsterów, stały się dochodowym zajęciem.
Mniej dochodowe niż kurczaki i wszelkie pizze czy hot-dogi, może być sprowadzanie świeżych ryb i sprzedawanie ich tego samego dnia, najlepiej w dużych miastach. Osoby, które się tym zajmują, nie chcą jednak zdradzać żadnych szczegółów swojej działalności, bo swoim małym stoiskiem na targu muszą konkurować z dużymi sprzedawcami. Kiedyś było im łatwiej, bo dostawcy ryb nie byli tak chętni dużym koncernom, woleli sprzedawać swoim.
Pracę Daniela* może jednak wykonywać prawie każdy. Mój rozmówca ma 25 lat i jego 3-osobowa "firma" zarabia grube pieniądze. Ile dokładnie, tego nie chce powiedzieć. – Zazwyczaj zysku mamy powyżej 10 tysięcy złotych, często ponad 20 – mówi. Daniel, jak to sam określa, "ogarnia ogródki". Co to oznacza? – Sprzątamy liście, składamy wszelkie sprzęty ogrodowe, kosimy trawkę, przycinamy klomby, podlewamy. Jednym słowem: dbamy o ogródki, chociaż nie boimy się większych prac – opowiada Daniel. "Większa praca" to kiedy trzeba, na przykład, przekopać cały ogród i posadzić jakieś drzewa, kwiaty. Oczywiście, "chłopaki" Daniela mogą pojechać po wszelkie niezbędne rzeczy: ziemię do obsypania, sadzonki i tak dalej.
O ile jednak ogródek może być jeszcze całkiem miłym zajęciem, to już gruz niekoniecznie. "Ładuj, bo czekają" usłyszałem, gdy kilka miesięcy temu uczestniczyłem w wywózce gruzu z działki znajomego. Szukaliśmy w okolicy kogoś, kto w miarę tanio zabrałby trzy solidne kontenery wszelkiego śmiecia: cegieł, drewna, metalu, drzwi, okien. Gruz trzeba było jednak wywieźć w miarę szybko, a większość specjalistów nie chciała dojeżdżać tak daleko. – Panie, ja dwóm innym osobom robotę zrobię, zanim tam dojadę – słyszeliśmy.
Mniej krzepy, a więcej autopromocji w swojej pracy glazurnika wykorzystał Jarosław z Warszawy, 24-latek. Mówi o sobie "glazurnik", chociaż wykonuje wiele prac remontowych. Postawił na promocję i "profesjonalizm". Kładzenia kafelków i podłóg nauczył się sam, pracując przez 2 lata w ekipie remontowej. Potem postanowił robić to na własny rachunek, dzisiaj ma dwóch współpracowników. – Nauczyłem się wiele o materiałach, metodach, ale też trochę o stylu, jak się stroi wnętrza. Kupuję pisma branżowe – opowiada Jarek.
Najprostszy biznes
Przeczesując internet, pytając znajomych, pytając księgowych, takich biznesów można znaleźć setki. Od swoich rozmówców słyszę: ten dorobił się na zniczach, tamten sprzedawał kwiaty pod cmentarzem o dwa złote taniej niż konkurencja. Jeden z księgowych, gdy pytam go o nietypowe, ale banalne biznesy, mówi: – Jeden z moich klientów zbiera po wiejskich dyskotekach puszki i wszelkie metale, potem odsprzedaje skupom. Pracuje prawie tylko w weekendy i proszę mi wierzyć, Pan tyle nie zarobi nawet jako szef redakcji.