Czym wprawił w podziw Cesare Maldiniego i o co błagał na kolanach Jakuba Błaszczykowskiego? O tym, jak wywołał skandal na meczu z Realem Madryt. O specjalnych względach u Antoniego Piechniczka, bramce strzelonej Jerzemu Dudkowi i tańcach… na grobie. Na „Wywiadówce u Staszewskiego” gości satyryk Marcin Daniec.
Marcin Daniec: Tak, ale pod warunkiem, że dane wydarzenie jest naprawdę ważne. To musi być bomba, coś spektakularnego. Domyśla się pan pewnie, że niezamknięcie dachu na Stadionie Narodowym przed meczem z Anglią, to niemal gotowy skecz dla milionów satyryków na całym świecie. Przecież takie momenty wymagają właściwie tylko delikatnej obróbki. Czasami też piłkarze powiedzą nieświadomie coś, co idealnie pasuje do kabaretu.
Tak jak Piotr Nowak po meczu z Włochami?
Poszliśmy wtedy z Piotrkiem, który był kapitanem kadry, do kawiarni. I „Mały” pyta kelnerki: „Pani widziała kiedyś prawdziwych kowbojów?”. Ona zdziwiona. „Bo my z Dańcem jesteśmy ostatni Mohikanie”. Dwa lata Nowak nie wiedział, że wziąłem ten tekst do mojego skeczu.
Pamięta pan skecz o mikroprocesorkach z Korei? Do dziś przyjaźnię się z Jerzym Engelem i nigdy nie miał o to żadnych pretensji. A mój tekst: „Błaszczykowski! A jednak sam meczu nie wygrasz!”? Mimo to, byłem jedynym artystą, którego Kuba zaprosił na swój ślub.
Przyjaźni się Pan z Kubą Błaszczykowskim?
W kilku wywiadach przed mistrzostwami Europy, tuż po decyzji UEFA o przyznaniu nam i Ukraińcom Euro, powiedziałem, że moim największym marzeniem jest, aby na mecz otwarcia moja córka wyszła za rękę z Kubą Błaszczykowskim. Kuba o tych wywiadach dowiedział się od swojego spowiednika, księdza Jurka z Opola, którego również znam. Zadzwonił do mnie i mówi: „Panie Marcinie! Jak tylko będę wtedy grał, obiecuję , że wyjdę z pańską córką za rękę”.
Udało się?
No, nie udało się! Panowie od hamburgerów, którzy zarządzali dziećmi wychodzącymi z piłkarzami na mecze, powiedzieli, że niezbędne jest ukończenie sześciu lat, a moja córka miała pięć! Kuba tak walczył, że razem z małżonką klękaliśmy przed nim prosząc, żeby odpuścił. Jeszcze by go wyrzucili z reprezentacji przez młodą Dańcównę, a tego by nam nie wybaczył żaden kibic.
Wracając do Pana żartów, to w pewien sposób Pan tańczy na grobach.
Ja robię żarty tylko z zadęcia – takiego jak przy wyjeździe na mistrzostwa świata do Korei i Japonii, jak przed Niemcami i teraz, ostatnio, przed Euro 2012. Wszyscy nam obiecują cuda, a później jest klapa. Po mistrzostwach Europy nie mogłem podnieść się przez kilka miesięcy. Przecież gdyby jedna wygrana z Czechami to ci pół-bogowie staliby się prawdziwymi bogami!
Jak zwykle pozostaje nam gdybanie.
Niestety. Najbardziej żałuję atmosfery. Gdybyśmy awansowali do ćwierćfinału, to mielibyśmy atmosferę jakiej nikt nie mógłby kupić za żadne pieniądze. A zamiast tego te dwie małe flagi na policzkach, razem ze łzą, spłynęły na nasze szyje. Na trybunach znów zabrzmiało, że „nic się nie stało”. A może w końcu trzeba powiedzieć, że coś jednak się stało?
Menadżer Liverpoolu Bill Shankley powiedział kiedyś:: „Niektórzy uważają, że piłka nożna jest sprawą życia i śmierci. Mogę zapewnić, że to coś znacznie ważniejszego”. To ma Pan na myśli?
Większość ludzi na świecie kocha piłkę. I teraz wytłumaczmy kobietom jedną rzecz: mecz to nie jest tylko 90 minut! To kilkutygodniowe oczekiwanie – zupełnie jak rezerwiści w armii. Od rana, w dniu mecz, wszystko w głowie kręci się wokół godziny 20:45. Telefony się rozgrzewają, zakłady bukmacherskie pracują pełną parą, trwają kłótnie w skali II Wojny Światowej – wygramy, albo nie!
Pisarz Jerzy Pilch twierdzi, że mecz to dzisiejsza odsłona bitwy pod Grunwaldem.
Gdyby były wtedy telewizory, na pewno padłby rekord oglądalności. Podobnie dziś – nie ma szans dostania się na stadion, to dzwonimy do kolegów. Stwarzamy sobie w domu namiastkę sektora. I wtedy pojawia się kluczowe pytanie: czy jedno piwo na jedną połowę, czy może dwa? Rozsądek mówi „jedno na jedną”, ale po bramce ten rozsądek przegrywa z szabelką ułańskiej fantazji.
Piłkarze robią sobie z nas czasami jaja. Tak jak podczas meczu z Ukrainą.
Jako kibice jesteśmy szaleni i ufni jednocześnie, jesteśmy jak małe dzieci. Najpierw obiecujemy, że będziemy z piłkarzami na dobre i na złe, a po pierwszej dużej porażce obiecujemy sobie, że nasza noga na stadionie nigdy więcej nie postanie. Mijają jednak dwa dni i znów się przepraszamy.
Pan w ogóle mógł być niezłym piłkarzem. Słyszałem, że w czasach juniorskich należał Pan do najlepszych.
Chciałem być jak Włodek Lubański. Kabaret wygrał jednak z piłką nożną. W pewnym momencie obu oddałem się tak mocno, że zacząłem zdradzać szkołę. Miałem tak duże zaległości, że trzeba było wybrać tylko jedną miłość. Mimo to, to dzięki kabaretowi mogłem zaprzyjaźnić się z piłkarzami i trenerami.
To namiastka profesjonalnej kariery?
Tak. Pamiętam turniej piłki plażowej w Ustce, na który zaprosił mnie Tomek Iwan z Piotrkiem Świerczewskim. Strzeliłem Jurkowi Dudkowi taką bramkę, że po meczu zadzwoniła do mnie siostra i mówi przez telefon: „Marcin! Oglądam mecz i facet niezwykle podobny do ciebie strzelił pięknego gola!”.
W międzyczasie był Pan „śmiechoterapeutą” reprezentacji Polski.
To wielka zasługa Antoniego Piechniczka i Edwarda Lorensa. Za ich czasów mogłem wchodzić na treningi kadry kiedy tylko chciałem. Pamiętam nawet zakład z szefem ochrony, że wejdę do szatni zawodników, mimo iż on twierdził, że na pewno mi się nie uda. „Panie Marcinku, przepraszam, nawet Pan tam nie wejdzie”. No to zakład o stówkę? Chwilę później trener Piechniczek kazał mnie puścić. (śmiech)
Szef ochrony wypłacił się?
Uciekł. Pewnie już go nie dorwę, bo dziś jest na emeryturze.
O trenerze Piechniczku panuje opinią, że jest zramolałym marudą.
Co Pan opowiada!? Wie Pan, gdzie leży problem? Trener Piechniczek osiągnął ten sam sukces, co trener Górski, czyli zdobył trzecie miejsce na świecie, ale wszyscy wciąż o tym zapominają. Trener Górski nie potrzebuje neonów i reklam świetlnych, ale mimo to kibice wciąż go wspominają. A o Piechniczku mało kto mówi. Zapewniam, że to wspaniały, urokliwy facet.
To w jego czasach był Pan jednorazowym menadżerem reprezentacji Polski?
Oj, nie pamiętam. Wiem, że reprezentacja, m.in. z Jurkiem Brzęczkiem w składzie, przyszła do mnie na recital. Dowiedział się o tym sponsor imprezy i zapytał czy nie dałoby się jakoś zorganizować wyjścia drużyny na scenę. Rzuciłem w żarcie, że i owszem, ale wszyscy piłkarze muszą mają dostać telefony komórkowe. A to nie były czasy jak dziś, że komórki były wszędzie. Mało kto je wtedy miał! To był żart, ale… faktycznie wszyscy telefony otrzymali.
Na wyjazdy jeździłem. Najpierw na Stal Rzeszów, a później na Stal Mielec. Szefowie naszej miejscowej drużyny wsadzali nas w klubowy autokar i wieźli do Mielca, gdzie oglądaliśmy zespół zdobywający mistrzostwo Polski.
To w tamtym czasie wywołał Pan skandal na meczu z Realem Madryt?
To byłem ja! Zasłoniłem napis reklamowy „Melex” moją flagą. Spiker upominał mnie na uszach całego stadionu. Pan sobie wyobraża? Kosmos! A dziś? Stal podupada, stadion o największym koncie nachylenia w Polsce jest ruiną. A wtedy słynny Real wygrał z mielczanami, z Domarskim i Latą, tylko 2:1.
Jeżeli mówimy już o wielkiej piłce, to jak było z Pana spotkaniem z Cesare Maldinim?
Przy okazji meczu z Włochami spotkałem się z boskim Cesare, legendą Milanu, byłym selekcjonerem reprezentacji Italii. Siedzieliśmy przy stoliku, a ludzie co chwilę nam przerywali, podchodzili i brali ode mnie autografy. A ten biedny Cesare zastanawiał się w których latach ja musiałem grać, skoro znają mnie tu wszyscy, oprócz niego! A ja, nie ukrywam, z błędu go nie wyprowadzałem (śmiech).
Podobno za swój największy futbolowy sukces uznaje Pan wciągniecie do kibicowania swojej żony?
Spokojnie, wolniutko, ale udało mi się. Najpierw chodziliśmy na Wisełkę, a ona uwielbiała piosenkę „Jak długo na Wawelu”. Później pojechaliśmy na kadrę, na mecz z Norwegią wygrany w Chorzowie 3:0. Skończyło się na tym, że ponad dwadzieścia godzin jechaliśmy do Dortmundu na mecz Polski z Niemcami. Los sobie z nas zażartował, bo siedzieliśmy na niemieckiej „Żylecie” w biało-czerwonych koszulkach z napisem na plecach „Daniec”. Ale daliśmy radę.
Lubi Pan sobie z piłki żartować, ale po tej rozmowie stwierdzam, że traktuje ją Pan śmiertelnie poważnie.
Bo ja wszystko co robię, robię na maksa. Jakby to powiedzieli trenerzy radzieccy: pierwoj część dystansa idę na maks, potem na maks i jeścio na koniec na maks.