Drży im głos. Niektórzy nie wytrzymują, w telefonie rozlega się płacz. Tak, że ciarki przechodzą, bo człowiek nic nie może zrobić. Nie może pomóc, nie może cofnąć czasu i sam nigdy nie chciałby być na ich miejscu. Ale część jest bardzo spokojna. Oni mówią, że płacz i histeria nic nie dadzą, od razu trzeba myśleć, co dalej i działać. Wielu powtarza, że dopiero w poniedziałek dotarło do nich, co się stało. I że nie chcą tam jechać. – Dopiero teraz tam jadę, ale aż się boję. Może psychicznie trochę mi to pomoże – mówi jeden z kupców.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Stracili dorobek życia i pracę. Zostali z fakturami niezapłaconymi za towar, z ZUS-em, VAT-em. Z milionem różnych formalności, bo trzeba oddać terminal płatniczy, wyrejestrować kasę fiskalną... Wielu mówi, że nie ma nic. Nie wiedzą, z czego to płacić. Co robić. Co dalej.
Właścicielka jednego z boksów: – Nie jestem w stanie mówić, nie jestem w stanie myśleć. Bardzo źle to przechodzę. Dziś wstałam i myślę, że to jeszcze do mnie nie dociera. Na Marywilskiej byłam od samego początku. To był dorobek mojego życia. Poszedł z dymem. Wszystko poszło z dymem.
Inny z butików: – Ojciec przechodzi załamanie. Ja nie mam już do tego siły. Przepraszam.
Jeden z dużych sklepów: – Nie byłem tam. Nie chcę tam jechać. Nie chcę nawet na to patrzeć. Mam wrażenie, że do nas jeszcze nie dotarło, co się stało. Po co mam na to patrzeć? Mam się tylko dobijać? Tam już nic nie ma. Zostały tylko zgliszcza.
"Pomóżcie. Dorobek życia poszedł z dymem"
W internecie pojawia się coraz więcej zrzutek dla nich.
Sklep zoologiczny: "Pomóżcie nam powstać jak feniks z popiołu. Ogień jako bezlitosny żywioł zajął wszystko do zera".
Nowoczesne kuchnie: "Kilkanaście lat pracy, plany, marzenia poszły z dymem. Spłonął nasz cały dorobek życia, pomóż nam przetrwać i odbudować naszą rodzinną firmę".
Gry komputerowe: "Był sklep, nie ma sklepu – razem ze wszystkim, co na nim zostało... Pobudka o 5 nad ranem z telefonem od najbliższych, szok, rozgoryczenie smutek i świadomość tego, że straciłeś wszystko, na co pracowałeś od 2013 roku. Właśnie to towarzyszy Nam od samego rana. Nie mamy już nic".
Ktoś założył zbiórkę dla taty, ktoś inny dla brata. "Pomóż mojej rodzinie stanąć na nogi po pożarze!" – płyną apele.
Część kupców związana jest z Marywilską 44 od samego początku. Część była tam od niedawna. Niektórzy ledwo mówią po polsku.
Ale właściwie każdy z naszych rozmówców prosi, by nie podawać jego danych. Niektórzy nie chcą, by nawet pisać, z jakiej są branży.
Właścicielka butiku, kilka lat na Marywilskiej:
Ja tam wkładałam wszystko. Swoją pracę, wszystkie swoje siły. Odmawiałam sobie, żeby urządzić sklep. Było tylko: opłacić mieszkanie i Marywilska.
W niedzielę rano dostałam smsa. A potem rozdzwoniły się telefony. Nie wierzyłam, że to się dzieje, że coś takiego może się wydarzyć. Nikt nie był na to przygotowany.
Zostałam bez pracy, bez środków do życia. Tam zostało wszystko. Towar, pieniądze, faktury na papierze. Ile straciłam? Jeszcze nie liczyłam. Muszę zgłosić się do wszystkich firm, od których brałam towar, żeby ocenić straty.
I nie wiem, co dalej.
Wietnamczyk, od wielu lat w Polsce:
W niedzielę mieliśmy pracować od godz. 5.00. Po godz. 4.00 zadzwoniła moja siostra z Wietnamu, że jest pożar. Dowiedziała się wcześniej niż ja, bo widziała na Facebooku. Obudziłem się, od razu tam pojechałem. Do godz. 8-9 stałem i patrzyłem, jak wszystko płonie. To działo się tak szybko. Jak zły sen.
Nic nam nie zostało. Nie ma pracy. Nie ma nic. Spłonęły też wszystkie dokumenty, które były w sklepie, w tym mój paszport. Nie wiem, co teraz robić. Wynajmuję mieszkanie. Muszę zapłacić ZUS, podatek.
70 proc. osób, które miały lokale i pracowały na Marywilskiej to Wietnamczycy. To około 800 sklepów. Około 4 tys. osób z całymi rodzinami. Wśród nich są osoby starsze. Nie wiem, gdzie one teraz znajdą pracę.
Ile straciłem? Całe życie. Teraz musimy szukać nowego. Chciałbym, żeby to było w Polsce.
Właścicielka butiku z odzieżą, od 2010 roku na Marywilskiej:
Rano zadzwonili do mnie przyjaciele z Marywilskiej. Gdy usłyszałam, że dach się zawalił, to wiedziałam, że już nie ma tam nic do uratowania. Ale nie byłam na miejscu. Nie dałam rady. Nie chciałam tego oglądać.
Ta pożoga przerwała wszystkie nasze plany. Straty są nie do oszacowania. Sam towar to prawie 100 tys. zł. To była moja chluba. Towar polskich producentów, w który ubierały się i osoby z korporacji, i osoby, które szły na przyjęcia.
Na wyposażeniu mieliśmy też odkurzacze, ekspresy do kawy, stacje pary dobrych firm. Meble. Na tę chwilę nikt nie zna ich prawdziwej wartości. W kasie zostały także pieniądze z obrotu z piątku i z soboty.
Sytuacja jest bardzo trudna. Nie zarabiam pieniędzy, nie mam innego źródła utrzymania. Marywilska to było moje miejsce pracy. Mój chleb powszedni. Żyłam z tego i wiem, co to znaczy, jak ktoś mówi, że rodziny się z tego utrzymywały. Mamy samochody w leasingach, kredyty firmowe, linie debetowe.
Co dalej? Na razie muszę wyrejestrować kasę fiskalną, rozliczyć się z terminala płatniczego, załatwić sprawę w ZUS i w Urzędzie Skarbowym. Nie ma co czekać, żałować i tupać nogami, bo to nic nie zmieni. Bardzo dużo ludzi przekazuje wyrazy współczucia i deklaruje pomoc. Zobaczymy, co będzie dalej.
Tak czy inaczej, musimy zakończyć działalność w tym miejscu. Staram się nie płakać i trzymać twardo. Trzeba zaakceptować sytuację, wtedy będzie dużo łatwiej. Histeria i rozpacz nic nie pomogą. Ja wychodzę z takiego założenia. Trzeba poprawić koronę i iść dalej. Nie ma innego wyjścia.
Właściciel sklepu z odzieżą skórzaną, na Marywilskiej od 10 lat:
To, co się stało, chyba bardziej uderzyło mnie w poniedziałek niż w niedzielę. Dotarło do mnie, że to bankructwo i duże kłopoty. Ile straciłem? 50-60 tys. euro netto. Tak oceniam to na szybko. Nie wiem, co dalej. Czy państwo jakoś nam pomoże?
Właściciel butiku, od początku na Marywilskiej 44:
Od 14 lat tu byłem. Odkąd ta hala stoi. Tyle, co człowiek pracy w to władował, ile serca w to włożył, to przechodzi ludzkie pojęcie. Nic tego nie odda. Ja przez osiem godzin tam zasuwałem. Nie siedziałem, nie czekałem. Cały czas miałem coś do roboty. Wszystko budowałem od zera. Od niczego. Moi rodzice nic nie mieli. A teraz ja nic nie mam.
Jak się dowiedziałem? W niedzielę ktoś zadzwonił o 4.00 rano. Mówi, że się pali. Wychodzę na balkon i widzę dym nad Warszawą. Już wiedziałam, że jak jest tyle dymu, to cała hala spłonęła. Pojechałem tam. To trzeba było zobaczyć. Jak ludzie stoją i mają śmierć w oczach, bo nie wiedzą, co zrobić. Albo płaczą i szlochają.
Wszystko poszło z dymem. Lekką ręką 150 tysięcy zł. Ludzie co najmniej tyle potracili. Jak ktoś miał jeden boks, jedno stanowisko, to 100 tysięcy zł stracił jak nic. Jak ktoś miał pięć boksów z drogimi sukniami, to myślę, że mogli stracić z milion złotych.
Muszę się teraz jakoś podnieść. Czy mam inne wyjście? Mam trochę oszczędności. Trochę jestem na Allegro, ale to nie to samo. Może bardziej wejdę w internet, może będę szukał czegoś innego. Innego rozwiązania nie ma.
Dla wielu Marywilska to było całe życie. Tu się zarabiało, ale było też z kim pogadać, tu miało się przyjaciół. Ile ludzi przez to, co się stało, potraciło znajomości?