Ewa Wójciak nazwała papieża "ch***", Janusz Palikot apelował, żebyśmy mieli odwagę nazywać "ch***m tego, kto jest ch***m", a dziennikarka Eliza Michalik dodała, że to był jedyny możliwy sposób wyrażenia ekspresji, skoro co czwarty mąż zwraca się do żony "ty k***o". Nie ma co udawać, że Polacy nie mają słabości do wulgaryzmów, ale czy mają do nich prawo osoby publiczne? O polskim przeklinaniu rozmawiamy z doktorem Jarosławem Łachnikiem, językoznawcą z Uniwersytetu Warszawskiego.
Wypowiedź Ewy Wójciak, dyrektorki poznańskiego Teatru Ósmego Dnia o papieżu, w której nazwała go "ch***" wywołała zażartą dyskusję, która trwa już kilka dni. Jedni uznali ten zwrot za gest artystyczny (np. Janusz Palikot), inni za skandaliczny. Już właściwie nie wiadomo, czy dalszą debatę na ten temat nakręca samo nazwanie papieża Franciszka w sposób wulgarny, czy użycie wulgaryzmu przez osobę publiczną.
dr Jarosław Łachnik: W mojej ocenie sytuację zaogniły obie te kwestie. Nie ma niczego, co w języku znalazłoby się niżej niż wulgaryzmy, które stanowią najniższą i najbardziej agresywną formę języka. Są szokujące, zwłaszcza użyte w sferze publicznej, w stosunku do osoby cieszącej się ogólnym autorytetem. Wulgaryzmy z natury dotyczą m.in. sfer intymnych, o których się publicznie nie mówi. Oczywiście, nie ma co udawać, że się do nich na co dzień absolutnie nigdy nie odwołujemy. Usprawiedliwia się to przeważnie bardzo dużą potocznością języka, zdenerwowaniem, skrajnymi emocjami. Trudno jednak usprawiedliwiać w ten sposób osobę publiczną. Taka wypowiedź zawsze zostanie oceniona negatywnie.
W przypadku osób publicznych za wulgarne uznaje się również wypowiedzi, które same w sobie wulgarnego słowa nie mają. Za taką uznano np. niedawne słowa prezydenta Lecha Wałęsy o homoseksualistach.
Trudno tę wypowiedź uznać właśnie za wulgarną. Wulgaryzm to wyraz lub połączenie wyrazów, które nie zmieniają znaczenia ani nacechowania stylistycznego. Wypowiedź Wałęsy była oceniana za cały kontekst, ale jeśli rozbierzemy ją na pojedyncze słowa, nie ma tam ani jednego wulgaryzmu. Wszystkie słowa są "przezroczyste". Nazywanie jej wulgarną było nadużyciem językowym. Możemy jednak negatywnie określić jej treść, a zwłaszcza sposób, w jaki została przekazana.
Czy Polacy dużo przeklinają?
Nie znam badań, które by określały częstość używania wulgaryzmów przez Polaków, ale kiedy słuchamy codziennych wypowiedzi i rozmów, możemy odnieść takie wrażenie. Coraz częstsze uciekanie się do wulgaryzmów wynika z zachodzącego w języku od wieków procesu związanego ze zmianami nacechowania stylistycznego – melioracji. Wyrazy, które są pierwotnie uważane za nieprzyzwoite, negatywnie oceniające czasem tracą swoje bardzo silne nacechowanie stylistycznie. Niejednokrotnie towarzyszą temu zmiany znaczeniowe. Wyrazy, które kiedyś były uważane za ogromnie wulgarne, we współczesnej polszczyźnie już takie nie są.
Mógłby pan przytoczyć jakiś przykład?
Tak było z przymiotnikiem "kiepski" i wyrazem, od którego pochodzi – rzeczownikiem "kiep". Dziś wymienionego przymiotnika używamy jako synonim słowa słaby, zły, beznadziejny, nędzny, ale dawniej słowo "kiep" było nacechowane negatywnie – jako wulgarne określenie żeńskich narządów płciowych. Dziś oznacza po prostu kogoś głupiego, nieudolnego, ofermę – jest negatywnie oceniające, ale już nie wulgarne. Podobnym przykładem jest wyraz "kobieta". Kiedyś był bardzo negatywny: określało się tak służącą, która wykonywała najgorsze prace w gospodarstwie, między innymi zajmowała się karmieniem świń. Funkcjonowały wówczas określenia neutralne: żena, żona, niewiasta, które w późniejszej polszczyźnie zmieniły znaczenie lub wycofały się z powszechnego użycia. Na ich miejsce weszła "kobieta", która dziś już w ogóle nie ma wydźwięku pejoratywnego.
Wiele słów – już potocznych – nadal jednak razi starsze osoby.
Oczywiście widać różnicę w odbiorze wulgaryzmów między najstarszym i najmłodszym pokoleniem. To, co dla starszych będzie słowem ogromnie wulgarnym, absolutnie nieakceptowanym, dla młodej osoby może być już tylko słowem bardzo mocnym, którego wprawdzie nie wypada używać w sferze publicznej, ale które nie będzie aż tak negatywne w odbiorze.
Z jakimi współczesnymi wulgaryzmami tak się dzieje?
Typowymi przykładami są wyrazy "cholera", a nawet "dupa". Wydaje mi się, że nie wszyscy użytkownicy traktują je dzisiaj jako szczególnie wulgarne. Zmieniły nacechowanie. Chociaż np. "dupa" w dawniej miała zupełnie inne znaczenie. "Dup" – to był otwór, dziura w czymś, na przykład mianem „dup skalny” określano niewielką jaskinię, grotę w skale. Wiele wyrazów używanych jest i uznawanych coraz częściej za pospolite, a już nie wulgarne. Proszę zwrócić uwagę, co się dzieje z polskim podstawowym wulgaryzmem na literę "k". To samo można zaobserwować np. z angielskim wulgaryzmem na literę "f". Nadal są nacechowane negatywnie, ale częściej pojawiają się też w mowie potocznej i wydaje się, że wśród części użytkowników nie wywołują już takiego oburzenia. Proszę zwrócić uwagę, że jedno z najbardziej negatywnych określeń kobiety ("suka") może być użyte nawet z odcieniem podziwu (Ale z niej zimna suka – ona nikomu nie da się zbić z tropu i zawsze postawi na swoim), to samo można zresztą odnieść do analogicznych określeń mężczyzn (sukinkot, sukinsyn i mocniejszych).
W mediach wulgaryzmy nadal się kropkuje. Popularny bloger Kominek uważa, że to udawana poprawność polityczna, bo i tak każdy wie, o co chodzi i każdy "wymawia je w myślach".
Media czerpią z sytuacji, w której osoba publiczna używa przekleństwa. Przekaz informacji zawierającej słowo wulgarne, nawet wykropkowane, jest dużo mocniejszy. Wzbudza większe zainteresowanie, bo rzeczywiście każdy wie, o jakie słowo chodzi. Wulgaryzmy przekazywane w ten sposób wzbudzają ciekawość nie zawsze godną pochwały. To w końcu słowa w jakiś sposób zakazane, językowe tabu. Szokują, ale i zwracają uwagę. Skoro jednak kogoś szokują i mogą obrazić, nie powinno się ich w mediach promować. Zwróćmy uwagę, że zwykle występują tam na prawach cytatu (to nie my mówimy: …, tylko ktoś powiedział: "…"). W mojej ocenie "kropkowanie" ich jest po prostu sposobem przekazywania publicznego. Moim zdaniem wystarczyłaby informacja, że ktoś użył słowa bardzo wulgarnego, ale taka wiadomość byłaby dużo mniej sensacyjna dla odbiorców, ludzie prawdopodobnie chcieliby się niestety dowiedzieć, o które słowo chodzi.
Nasza blogerka, dziennikarka Eliza Michalik napisała odnosząc się do słowa użytego przez Ewę Wójciak, że "w kraju, gdzie jak pokazują statystki co czwarty, piaty mąż zwraca się do swojej żony per "ty k***" to chyba jedyny sposób wyrażenia ekspresji, który każdy zrozumie".
Wulgaryzmy to słowa z językowego punktu widzenia, rażące i obraźliwe. Jeśli określamy w ten sposób inną osobę, poniżamy ją – jest to chyba najgorszy z przejawów agresji słownej. Nie sądzę, że taki sposób zwracania się do osób bliskich jest rzeczywiście charakterystyczny dla aż tak dużej części polskich rodzin.
W internecie, na forach, portalach społecznościowych jest tych wyrazów jednak bardzo dużo. Nie są to przecież jedynie anonimowe komentarze. Wulgaryzmów używają blogerzy, użytkownicy Facebooka czy Twittera, którzy podpisują się imieniem i nazwiskiem.
Internet jest takim miejscem, w którym nikt nie słyszy bezpośrednio tego wulgaryzmu. Nie idzie to w eter. To właściwie tylko pozór. Język pisany jest nawet mocniejszy niż mówiony, bo zostaje – każdy może później przeczytać tę wypowiedź. Nawet jeśli po drugiej stronie nie ma osoby, która to wulgarne wyzwisko czy słowo bezpośrednio usłyszy. Przez to wulgaryzmy paradoksalnie stają się łatwiejsze do użycia. Mimo że przecież o język pisany powinno się dbać bardziej.
Czy w języku polskim jest więcej wulgaryzmów niż w innych językach?
Za wulgaryzmy uznaję wyłącznie wyrazy, które stoją najniżej w języku. Jeśli wyłączymy z nich słowa uważane potocznie za dosadne, mocne, zbyt mocne, ale nie wulgarne, to tych najgorszych zostanie stosunkowo niewiele. Liczba porównywalna z innymi językami. Wulgaryzmy charakteryzują się jednak tym, że są dość silnie zadomowione w języku –zmieniają się bardzo powoli. O ile słowa mające pozytywne znaczenie zużywają się niezwykle szybko, o tyle te negatywne pozostają. I nadal dopuszczamy ich użycie w tylko niewielu sytuacjach – kiedy mówimy w skrajnych emocjach. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy do mężczyzny, który włamuje się do naszego samochodu powiemy: "Przepraszam, czy nie zechciałby pan zostawić mojego auta w spokoju?" Z pewnością zareagujemy dosadniej, być może nawet wulgarnie.