Przynajmniej połowa fanów "Gwiezdnych wojen" potrzebowała wielu lat, by pokochać trylogię prequeli o Anakinie Skywalkerze. Czy "Akolitę" czeka podobny scenariusz? Historia lubi się powtarzać, aczkolwiek w przypadku najnowszego serialu ze świata osadzonego "dawno, dawno temu w odległej galaktyce" nie byłabym aż tak optymistyczna. Niemniej z odcinka na odcinek "Akolita" coraz bardziej podchodzi mi pod gust, a wszystko za sprawą niespełnionej obietnicy, jaką był Kylo Ren.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Pierwsze cztery odcinki "Akolity", czyli serialu z uniwersum "Gwiezdnych wojen", którego akcja rozgrywa się około 100 lat przed wydarzeniami z "Mrocznego widma" (1999), były - delikatnie mówiąc - przeciętne. Pomimo obsady pełnej uznanych nazwisk, a także całkiem intrygującego zarysu fabuły, nowość od duetu Disneya i Lucasfilmu zaliczyła dosyć słaby start.
Na ekranie mogliśmy momentami ujrzeć "popis" drewnianego wręcz aktorstwa (z paroma wyjątkami), który zakładam, że nie był do końca winą samych aktorów, a scenariusza. Natomiast z zarzutami części widzów, którzy obwieścili, że "Akolita" łamie kanon, od początku się nie zgadzałam. To, co wydarzyło się zwłaszcza w odcinku "Przeznaczenie", nie uważam za niszczenie dziedzictwa Anakina jako Wybrańca, który przywróci równowagę Mocy.
Jak wiemy, Anakin został poczęty z woli samej Mocy - siły wykraczającej poza nasze zrozumienie, choć podobno w "Zemście Sithów" planowano, by Imperator Palpatine ujawnił się jako jego stwórca. W "Akolicie" nie znamy faktycznych okoliczności narodzin bliźniaczek Oshy i Mae (Amandla Stenberg z "Igrzysk śmierci"). Matka Aniseya używa nawet stwierdzenia, że "to ona je stworzyła", czyli nie (tak jak miało to być w przypadku Skywalkera) midichloriany.
"Akolita" ma jeszcze szansę na wybicie się
Początek "Akolity" cierpiał przede wszystkim z powodu nadmiernej ekspozycji, "tekturowego" wykonania (ale nie tak złego jak w "Obi-Wanie Kenobim") i - jak już wspomniałam - miałkich dialogów / aktorstwa.
Dopiero po seansie piątego odcinka zatytułowanego "Noc" powróciła nadzieja, że "Akolita" nie wykorzystał jeszcze całego swojego potencjału. W połowie pierwszego sezonu mogliśmy zobaczyć, jak mistrz Sol (w tej roli świetny Jung-Jae Lee ze "Squid Game") wraz z innymi Jedi oraz swoją padawanką staje twarzą w twarz z użytkownikiem ciemnej strony mocy, znanym dotąd jako Qimir.
Podający się za Sitha mężczyzna bez wahania skręca kark Yordowi (Charlie barnett z "Russian Doll"), a następnie przebija trzy razy mieczem świetlnym (w sposób niehonorowy) uroczą Jecki (Dafne Keen z "Mrocznych materii").
Walka między wysłannikami zakonu jasnej strony mocy a Qimirem była jak na standardy disneyowskich "Gwiezdnych wojen" wyjątkowo brutalna i dobrze poprowadzona. Niektórzy porównują ją do znakomitej sceny z "Mrocznego widma", w której Qui-Gon Jinn i młody Obi-Wan Kenobi walczą z Darthem Maulem (ta sekwencja nosi tytuł "Duel of the Fates" i decyduje o przeznaczeniu Anakina Skywalkera - czyim padawanem zostanie).
"Akolita" kupił mnie postacią Qimira
W szóstym odcinku "Uczyć / Zatruwać" Qimir zabiera na bezludną wyspę Oshę, zaś jej bliźniaczka Mae, która dotąd związana była z domniemanym Sithem, podszywa się pod swoją siostrę i udaje się na statek razem z mistrzem Solem. To, co zachwyciło mnie w nowym rozdziale "Akolity" to sprawne posługiwanie się porównaniami, a także uwypuklenie wątku zakłamania Jedi.
Qimir dosłownie uwodzi Oshę, starając się, by ta przeszła na ciemną stronę mocy. Nie więzi jej, a wręcz przeciwnie - daje jej wybór i stwarza wokół siebie atmosferę bezpieczeństwa. Sol natomiast, choć pokazuje Mae, jak bardzo kocha jej siostrę, ostatecznie zakuwa ją w kajdany i zmusza do wysłuchania jego wersji wydarzeń.
"Akolita" kupił mnie zwłaszcza postacią Qimira, który ma szansę stać się tym, kim pierwotnie miał być Kylo Ren. Owszem serial z Ery Wysokiej Republiki skręca w stronę motywu "od wrogów aż po kochanków", ale zdaje się robić to konsekwentnie - nie tak jak potraktowano naciągany i krótki romans Rey z Benem Solo w trylogii sequeli.
Jeśli wierzyć teoriom, Qimir może okazać się jednym z Rycerzy Ren (dowodem na to ma być m.in. hełm przypominający stylem zbroje pomocników Kylo Rena).
Manny Jacinto ("Dobre miejsce") - podobnie jakAdam Driver("Dom Gucci") - powołał do życia kolejnego świetnego antagonistę w świecie "Star Wars" (tu warto też pamiętać o Baylanie Skollu z "Ahsoki"). Oby tylko Qimir nie skończył tak, jak syn księżniczki Lei i Hana Solo, czyli na czarnej liście fandomu. I oby reżyserka Lesyle Headland nie wycofała się w połowie drogi ze swojego planu.