Warszawa jest miejscem, w którym wielu obcokrajowców próbuje rozpocząć nowe, lepsze życie. Jedną z takich osób jest Indonezyjka Liya. Kobieta twierdzi, że została pobita na stacji metra Dworzec Wileński. Jak przekazała, choć wołała o pomoc, nikt nie przyszedł jej z odsieczą. Szczegóły tej sprawy bada policja, która próbuje ustalić, czy to zdarzenie w ogóle miało miejsce.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Do pobicia miało dojść w czwartek 24 października ok. godziny 23:30. Liya wracała wtedy z pracy na warszawskiej Pradze do mieszkania na Woli. Jak sama przyznaje, zawsze podróżowała metrem, bo wszyscy tłumaczyli jej, że jest to najbezpieczniejsza forma transportu. Jako muzułmanka wielokrotnie wcześniej spotykała się ze słowami nienawiści, ale pierwszy raz miało dojść do ataku fizycznego.
Indonezyjka miała zostać pobita w metrze w Warszawie. Nikt nie ruszył z pomocą
Indonezyjka o tym, co spotkało ją w warszawskim metrze, opowiedziała w rozmowie z "Gazetą Wyborczą". Z jej relacji wynika, że kiedy była na praskiej stacji Dworzec Wileński, podeszła do niej młoda kobieta, która zaczęła ją bić.
W ruch podobno poszły pięści, a chwilę później doszły kopniaki. Liya miała prosić partnera kobiety o pomoc, ale to nic nie dawało. W pewnym momencie zaczęła krzyczeć z prośbą o pomoc, ale, jak twierdzi, nikt nie ruszył w jej kierunku.
– Nie pomógł mi nikt z osób wchodzących do metra czy siedzących na peronie. Nawet człowiek z obsługi metra odwrócił się i udawał, że nic nie widzi – przekazała Indonezyjka. Ostatecznie kobieta, która ją zaatakowała, odpuściła, a Liya wróciła do domu, choć nie było to łatwe. Indonezyjka miała mieć poobijane nogi, przez co z trudem chodziła. Musiała wziąć wolne w pracy, bo ból utrudniał jej poruszanie się.
Mimo tego kobieta wraz ze znajomym następnego dnia miała pojechać na komisariat policji na Woli, aby złożyć zawiadomienie o pobiciu. Tam podobno otrzymała informację, że sprawę powinna zgłosić w miejscu, gdzie doszło do pobicia. Ruszyła zatem na Pragę Północ. Tam, jak twierdzi, czekało ją kolejne rozczarowanie.
Policja podobno nie przyjęła zgłoszenia o pobiciu w warszawskim metrze
Kiedy kobieta pojawiła się na posterunku przy ul. Jagiellońskiej, funkcjonariusze mieli ją poinformować, że nie przyjmą jej zgłoszenia. – Usłyszałam, że oni takimi sprawami się nie zajmują. Gdybym miała coś złamanego, to wtedy tak – przekazała w rozmowie z dziennikarzami.
Na jej historię zareagował już Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych. Jego przedstawiciele przypominają, że policja ma zawsze obowiązek przyjęcia zawiadomienia o pobiciu i zbadania sprawy. To, czy ostatecznie zostanie to sklasyfikowane jako pobicie, czy np. naruszenie nietykalności jest już inną kwestią.
Dodatkowo, jak twierdzi ośrodek, kobieta wcale nie musiała udawać się na posterunek na Pradze. Zawiadomienie można złożyć na dowolnej komendzie policji, a obowiązkiem funkcjonariuszy jest przekazać sprawę odpowiedniej jednostce.
Policja o domniemanym pobiciu Indonezyjki. Próbują się z nią skontaktować
Nieco inne informacje ws. miejsca składania zawiadomienia przekazało nam biuro prasowe Komendy Stołecznej Policji. – By przyspieszyć sprawę, zawiadomienie zawsze składamy w miejscu, gdzie doszło do popełnienia przestępstwa. Zasada ta dotyczy oczywiście jednego miasta. Jeżeli ktoś jest z Gdańska, a przestępstwo zostało dokonane w Warszawie, wówczas nie musi jechać do stolicy, żeby złożyć zawiadomienie – przekazał nam aspirant Kamil Sobótka z biura prasowego Komendy Stołecznej Policji.
Policjant poinformował nas także, że trwa ustalanie, czy do opisanego przez "Gazetę Wyborczą" zdarzenia doszło. – Nie mamy żadnego potwierdzenia, by ta pani była w naszej jednostce. Policjanci sprawdzali monitoring i nagrania w metrze, które również nie potwierdzają takiego zdarzenia – poinformował nas Sobótka.
Funkcjonariusz dodał także, że trwają próby dotarcia do Indonezyjki. – Dążymy do ustalenia osoby pokrzywdzonej, bo nie mamy szczegółowych danych. Chcemy dotrzeć do tej osoby, żeby szczegółowo rozpytać o okoliczności zdarzenia, o których pisze "Gazeta Wyborcza" – poinformował nas aspirant Kamil Sobótka.