Marek Wawrzynowski, dziennikarz "Przeglądu Sportowego", autor książki "Wielki Widzew"
Marek Wawrzynowski, dziennikarz "Przeglądu Sportowego", autor książki "Wielki Widzew" Fot: Marek Wawrzynowski

O Widzewie, który ogrywał najlepsze kluby w Europie. O Zbigniewie Bońku bijącym się z kolegami. O Józefie Młynarczyku, który w pijackim ciągu potrafił znikać na tydzień. A przede wszystkim o Widzewie Łódź z lat 70-tych i 80-tych – najlepszej polskiej drużynie wszechczasów. Rozmawiamy z Markiem Wawrzynowskim, dziennikarzem „Przeglądu Sportowego”, autorem książki „Wielki Widzew”.

REKLAMA
Już za kilka dni w księgarniach będzie można kupić Pana długo wyczekiwaną książkę „Wielki Widzew”, o Widzewie Łódź z lat 70-tych i 80-tych. Publikacja strasznie się opóźniła.
Marek Wawrzynowski: Książka miała być wydana już ponad rok temu, ale co chwila pojawiały się nowe historie, rozmówcy zaczynali się otwierać. Wolałem to wszystko spisać, dorzucić parę faktów. Nie chciałem oddawać półproduktu. Proces tworzenia książki był zresztą niezwykle męczący. Dnia wolnego nie miałem od trzech lat, bo każdą wolną chwilę poświęcałem na zdobywanie kolejnych informacji.

Trzy lata to szmat czasu.

Tak, ale dzięki temu porozmawiałem ze wszystkimi największymi Widzewa: Zibim Bońkiem, Józefem Młynarczykiem, Włodzimierzem Smolarkiem, Władysławem Żmudą i kilkudziesięcioma innymi, często zapomnianymi, zawodnikami. Spotykałem się z ich rodzinami, z działaczami, z którymi żaden dziennikarz nie rozmawiał od 30 lat. Jeździłem też za granicę. W Niemczech byłem u Romana Wójcickiego, we Francji odnalazłem Zdzisława „Zito” Rozborskiego. W Luksemburgu rozmawiałem z Wiesławem Chodakowskim, a w Holandii – z Henrykiem Bolestą. Cztery kraje przejechałem… 28 pociągami.
Dlaczego zdecydował się Pan opisać akurat Widzew?

Bo to najlepsza drużyna w historii polskiej piłki nożnej. Tamten Widzew ograł Manchester United i City, Juventus Turyn i Liverpool, który miał wtedy status dzisiejszej Barcelony. Mecz z Liverpoolem odbył się w ćwierćfinale Pucharu Europy, a wiec wyobraźmy sobie, że dziś jakikolwiek polski klub eliminuje z tej fazy rozgrywek Barcę. Albo, że Borussia, która ograła właśnie Real Madryt 4:1 ma nie trzech, a jedenastu Polaków w pierwszym składzie. Byłoby to warte książki?
Marek Wawrzynowski

Urodzony w 1978 r. Dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, który przeprowadzał ekskluzywne wywiady z największymi gwiazdami światowego futbolu. Był korespondentem gazety z mistrzostw świata w 2006 i 2010 roku, a także z mistrzostw Europy w 2008 i 2012 roku. Wcześniej publikował m.in. w „Fakcie”, „Dzienniku”, „Gazecie Wyborczej”, „Życiu”. Współpracował z gazetami i agencjami informacyjnymi z Niemiec, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. Jego miłością jest historia futbolu, muzyka Pink Floydów i rodzinne miasto Otwock.


Rozmawiał Pan z kilkoma gwiazdami światowego futbolu, które z Widzewem rywalizowały. Ciężko było do nich dotrzeć?

Tym najbardziej znanym jest chyba Ian Rush, wielki gwiazdor z Liverpoolu. Spotkaliśmy się przy okazji finału Ligi Mistrzów w 2011 roku na Wembley. Na mistrzostwach świata w RPA udało mi się złapać Marka Lawrensona, byłego liverpoolczyka, a dziś pracownika BBC. Oprócz tego: Marco Tardelli, którego niedawno media wymieniały jako potencjalnego selekcjonera Polski, a który grał przeciwko Widzewowi dwukrotnie, legendarny Antonin Panenka, były król strzelców ligi hiszpańskiej Hans Krankl czy Holender Johnny Rep. Do kilku udało mi się zdobyć numery telefonów, z innymi spotykałem się przy okazji jakichś meczów.
W Pana książce nie będzie brakować alkoholu, korupcji i skandali. I to z gwiazdami reprezentacji Polski w rolach głównych.

Tak wyglądała piłka w latach 70-tych i 80-tych. Jeżeli chcemy pokazać prawdziwy obraz, na przykład, Józefa Młynarczyka, jednego z najlepszych bramkarzy świata, zdobywcy Pucharu Europy, to nie możemy pominąć alkoholu. „Młynarz” potrafił zniknąć na tydzień i nikt nie wiedział, gdzie on jest. Kiedy był pijany, zakładał na oczy czapkę ruskiego czołgisty, bo myślał, że jeżeli on nic nie widzi, to… nikt nie widzi jego. Był jak dziecko a potem stawał na bramce i zmieniał się w geniusza. Jeszcze ostrzej bawił się Tadeusz Błachno, który jednocześnie był płucami zespołu.
Tak?

Po ostrej balandze z jednym z kolegów, Henrykiem Dawidem, zadzwonili na posterunek milicji, żeby radiowóz odwiózł ich do domu. Ale milicjant pomylił drogę i Błachno w pijackim amoku zaczął krzyczeć: „Jak, kur.., jedziesz, baranie!”. Obaj skończyli na dołku. A wspomniany Dawid, dziś kompletnie zapomniany, kiedy umawiałem się z nim na rozmowę, zadzwonił kilka godzin przed umówioną porą i oświadczył: „Nie mogę się z Panem spotkać. Popiłem, narozrabiałem…”. Mówię, że mi to nie przeszkadza. „Ale cofnęli mi przepustkę. Ja jestem w takim zakładzie półotwartym… Przepraszam, muszę kończyć, bo zaraz zabiorą nam telefony!” (śmiech).
Wiele miejsca poświęcił Pan prezesowi i twórcy Wielkiego Widzewa Ludwikowi Sobolewskiemu?

Bardzo dużo. To postać wybitna. Największy wizjoner w historii polskiej piłki. Przejął klub w czwartej lidze i w ciągu dziesięciu lat stworzył zespół, który był postrachem największych europejskich firm. To historia z amerykańskiego filmu.

Czysta historia?

Oczywiście, że nie. Nie ma ludzi świętych. Sobolewski dostosował się do czasów, co więcej – odnalazł się w nich idealnie. Zawsze chciał być najlepszy, na wszystkich frontach, i szedł do celu po trupach. Wszyscy, którzy robili z nim interesy podkreślają jednak, że był niezwykle uczciwym gościem. To prawdziwy paradoks. Najważniejsze jednak, że od początku miał wizję wielkiego klubu, choć do połowy lat 70. nie wyjeżdżał za granicę. Jego przyjaciele opowiadają, że gdy jechali do Manchesteru czy Turynu te największe kluby świata były zorganizowane dokładnie tak, jak prezes chciał zorganizować Widzew. A on wymyślił to wszystko, siedząc w Łodzi za biurkiem firmy budowlanej, której był dyrektorem!
Dzisiejsi działacze klubów Ekstraklasy mogliby od Sobolewskiego się wiele nauczyć?

Mogliby mu czyścić buty. Takiego wizjonera nie było i może już nie być. Sobolewski znał się na futbolu jak mało kto, miał do tego żyłkę biznesmena. A Widzew na pewno kupę szczęścia, bo w tym samym czasie i w tym samym miejscu, w Łodzi, znaleźli się najlepszy prezes – Sobolewski, najlepszy trener – Leszek Jezierski i najlepszy piłkarz – Boniek.
Historie o Zbigniewie Bońku, dziś prezesie PZPN, będą pikantne?

Na pewno będzie więcej mocnych historii, niż Boniek by chciał ujawnić.
Prezes powinien się obawiać?

Nie wiem, ale będą tam opowieści, o których wolałby zapomnieć.
Na przykład?

O pewnej transakcji z oficerem łącznikowym Urzędu Bezpieczeństwa w którą był zamieszany razem z Pawłem Janasem, o kłótniach z kolegami, a zdarzyły się mu naprawdę ostre starcia, a nawet bójki czy zadymy. I chociaż od tamtych wydarzeń minęły lata, to wielu ówczesnych kolegów Bońka, dziś boi się opowiadać o tym pod nazwiskiem.
Dlaczego?

Panuje przekonanie, że Boniek może każdemu zaszkodzić. Niektórzy otwierali się na trzecim czy czwartym spotkaniu. Generalnie ludzie Bońka się boją. Ale nie wolno wszystkiego sprowadzać do problemów. Jest naprawdę wiele pozytywnych historii z nim związanych i ostatecznie rysuje się obraz człowieka wyjątkowo niejednoznacznego, kontrowersyjnego. A jednocześnie fenomenalnego piłkarza, który był wtedy większą gwiazdą, niż dziś jest Robert Lewandowski. Boniek wyglądał z lodówki w każdym polskim mieszkaniu. I to nie raz na rok, ale codziennie. To fascynująca postać. Można Bońka kochać, nienawidzić, albo się go bać. Nie ma stanów pośrednich.

Przed publikacją autobiografii Andrzeja Iwana jej współautor, Krzysztof Stanowski, zapowiadał, że na Iwana obrazi się wielu kolegów. W Pana przypadku będzie podobnie?

Po mojej obrażą się wszyscy, którzy nie mają do siebie dystansu. Jedno, o czym mogę zapewnić, to, że wszystkie historie opisane w „Wielkim Widzewie” są prawdziwe, sprawdzane wielokrotnie. Jeżeli ktoś chciał coś ukryć, to mocno się zdziwi.
Pan jest fanem amerykańskiego dziennikarstwa. Książka będzie więc dynamiczna, agresywna?

Wzorowałem się na amerykańskich i brytyjskich autorach, którzy nie piszą dla piłkarzy i działaczy, ale dla czytelników. Starałem się oddać tamten czas najdokładniej jak tylko się dało. Z wszystkimi pięknymi chwilami, bramkami, radościami, ale i brudami, których nie brakowało. Najlepiej tę drużynę określił Mirosław Tłokiński. "Parszywa Dwunastka".
To będzie hit?

To ma być moja wizytówka. Dla tej książki poświęciłem naprawdę dużo, a kilku znajomych ma do mnie pretensje, bo straciłem z nimi kontakt. Ostatnie dwa tygodnie dzwonię do nich i przepraszam. O! Na przeprosiny wręczę im po książce z dedykacją. O ile jakaś zostanie (śmiech).
Rozmawiał Sebastian Staszewski