Były już knajpki, w których można za 12 zł dostać wódkę i zakąskę. Były francuskie piekarenki i amerykańskie burger bary. Były też drogie, ekskluzywne restauracje. Mimo to żołądki Polaków wciąż spragnione są nowości. Z Wielkiej Brytanii prosto na pl. Teatralny przybył właśnie pierwszy gastrobar. Połączenie restauracji i pubu to nowy kierunek w gastronomii?
"Gastrobary są jak punk rock" – powiedział w "The Washington Post" Ken Friedman, współwłaściciel jednego z najpopularniejszych lokali tego typu w Nowym Jorku. Zdaniem Friedmana, punkrockowcy byli ludźmi, którzy zorientowali się, że mogą robić muzykę bez konieczności wydawania ogromnych pieniędzy na sprzęt i wynajem miejsc na próby. "To samo zrobili szefowie kuchni. Tyle, że w zwyczajnych pubach" – powiedział gazecie.
Ratunek dla Anglików
Czym są gastrobary (w świecie anglosaskim raczej gastropuby) tak naprawdę dość trudno uchwycić. Najłatwiej określić je jako połączenie pubu i restauracji. To jednak zdecydowanie zbyt mało. Żeby zrozumieć ich filozofię, trzeba poznać lepiej ich historię.
Kariera gastrobarów zaczęła się w Wielkiej Brytanii. Przez lata puby serwowały tam jedynie napoje i zimne przekąski. Sytuację wykorzystywali uliczni sprzedawcy, którzy wieczorami podchodzili pod puby i serwowali klientom owoce morza. Zapotrzebowanie na ciepłe jedzenie do alkoholu wykorzystali jako pierwsi właściciele pubu East End. Pomysł chwycił, a gastrobary zaczęły cieszyć się dużą popularnością wśród szefów kuchni. Własne otworzyli między innymi Gordon Ramsay (szkocki restaurator, laureat dwóch gwiazdek w prestiżowym przewodniku Michelin) i Marco Pierre (najmłodszy na świecie szef kuchni odznaczony trzema gwiazdkami Michelin).
Jak ocenia "Washington Post", gastrobary zmieniły kulinarne oblicze wielkiej Brytanii. "Dziś 90 proc. pubów serwuje już gorące jedzenie. Trzydzieści lat temu było to 10 proc." – napisała gazeta.
Punk is not dead
Gastrobary świetnie przyjęły się w USA (Spotted Pig jest teraz jedną z najbardziej obleganych knajpek na Manhattanie), a nawet w Singapurze. Teraz kuchenny punk rock dociera do Polski. W Warszawie, przy pl. Teatralnym otworzył się właśnie MOMU.gastrobar. Pierwsze dni po otwarciu wróżą sukces – gości, a wraz z nimi zamieszania jest tyle, że menadżerka lokalu przez kilka godzin nie znajduje nawet chwili na rozmowę telefoniczną, przekładając ją z powodu natłoku gości i dojeżdżających wciąż dostaw.
Jedną z osób, które w krótkiej karierze odwiedziły Momu była Marta Glinka, autorka blogów Restaurantica.pl i Warsaw Foodie – To ciekawe miejsce z oryginalnym menu. Podczas mojej wizyty spróbowalam sześciu różnych tapasów, dwóch sałatek i hot doga. Wszystkie dania były bardzo udane, nieprzeciętne, wykorzystujące niebanalne połączenia smakowe. Już chwilę po wyjściu miałam ochotę wrócić tam ponownie żeby spróbować pozostałych dań z karty – opowiada mi o wrażeniach.
W pierwszej odsłonie karty (napis Chapter 1 u góry sugeruje kolejne) znajdziemy zestawy śniadaniowe i lunchowe, sałaty, desery (zwane tu frykasami), owoce morza. Najwięcej jednak przekąsek. Są oliwki z szynką serrano, halloumi z gruszką i sosem anchois, kalmary z fetą i pieczoną papryką. Za sześć sztuk trzeba zapłacić 40 zł, za cztery – 29 zł.
– W Momu podoba mi się także atmosfera. To wyluzowany bar, a jednocześnie szef kuchni który chodzi między stolikami i otwarta kuchnia pozwalająca podglądać kucharzy przy pracy – ocenia Glinka.
Inny tapas bar?
Warszawskie wydanie gastrobaru na pierwszy rzut oka nie różni się od tapas barów, czyli knajpek z przekąskami prosto z hiszpańskiej kuchni. Te swego czasu powstawały w miastach na potęgę. Dlaczego więc gastrobary traktujemy jako coś innego?
Z pomocą przychodzi mi Marta Glinka. – Gastrobar, gastropub to miejsce dla wszystkich, którzy chcą spędzić przyjemnie czas przy piwie, drinku a jednocześnie dobrze zjeść. To miejsca z bogata ofertą alkoholi, w tym często długą kartą koktajli – mówi. – To zwykle miejsca niezobowiązujące, świetnie nadają się do spotkań z grupą przyjaciół. Można pójść tam na dobry obiad, ale także na drinka.
Blogerka gastrobary odwiedzała między innymi w Dublinie. Jak zapewnia, tam są to puby z ogromnym wyborem whisky, piwa i drinków, a także długą kartą dań. Właśnie na nią zwraca uwagę w przypadku Momu.
– Momu bardziej od tradycyjnych tapas barów popularnych np. w Madrycie, przypomina mi bary pintxos w kraju Baskow. Podobna jest kreatywność przyrządzenia, zaskakujący sposób podania, duży wybór różnorodnych propozycji. Ludzie coraz częściej szukają nowości, burgerowa fala powoli mija, nie każdy ma także ochotę na wszechobecną kuchnię włoską. Na fali powstawania coraz większej ilości burgerowni, frytkowni takie miejsce przyciąga uwagę i z pewnością będą tam tłumy – ocenia.
Waszym zdaniem takie połączenie baru i restauracji sprawdzi się w Polsce? Czy skończy, jak wiele innych dawno przebrzmiałych już trendów?