Recenzja "Stranger Things 5". Obawiam się powtórki z finału "Gry o tron"
Pierwsza część 5. sezonu "Stranger Things" to bałagan (RECENZJA) Fot. materiał prasowy / Netflix

"Stranger Things" wróciło, lecz nie w dobrej formie, a zniekształcone niczym miasteczko Hawkins w świecie "po drugiej stronie". Nostalgia za ejstisami prysła, a bracia Dufferowie najwyraźniej stracili resztę zaufania, jakim dotąd obdarzali widzów. Pierwszą część 5. sezonu paranormalnego serialu ogląda się jak "recap" poprzednich odsłon. Po tak długiej przerwie spodziewałam się czegoś dużo, dużo lepszego.

REKLAMA

Tekst zawiera spoilery dot. 5. sezonu "Stranger Things".

Bracia Dufferowie od początku obudowywali swoją twórczość zjawiskami, jakie przyczyniły się do fenomenu lat 80. "Stranger Things" wytyczyło nową ścieżkę w kulturze masowej i jak dotąd serial całkiem nieźle radził sobie z powielaniem utartych schematów (kanibalizacją popkultury), sprzedając je w nowszym i atrakcyjniejszym dla współczesnej publiczności opakowaniu.

Serial o Jedenastce i jej przyjaciołach mógł spokojnie skończyć się na jednym sezonie, ale Dufferowie nie oparli się szansie, którą dał im Netflix, i zaczęli rozbudowywać swoje uniwersum, zapewne świadomie licząc się z ryzykiem, jakie idzie w parze z serialami-tasiemcami. Nigdy jednak nie podejrzewałam, że "Stranger Things" – ze wszystkimi swoimi wzlotami i upadkami – spotka taki sam los co "Grę o tron". A na razie na to się zanosi.

Recenzja 5. sezonu "Stranger Things". Zły omen

Witajcie z powrotem w Hawkins, gdzie wielkie szczeliny prowadzące do spaczonego świata "po drugiej stronie" zostały przykryte metalowymi płytami, stale obserwowanymi przez amerykańskich żołnierzy. W miasteczku obowiązuje kwarantanna, a jego ulice patroluje wojsko. Jedenastka ukrywa się przed naukowcami, którzy zadomowili się w krainie rządzonej przez Vecnę, a jej przyjaciele próbują odkryć lokalizację nowego leża potężnego "maga".

Włosy znów stają dęba na karku Willa Byersa – chłopca, od którego wszystko się zaczęło i na którym wszystko najpewniej się skończy. Stawka jest większa niż życie, gdyż Vecna bierze sobie za cel nie parę, a kilkadziesiąt dzieci.

W każdej odsłonie mieliśmy elementy zahaczające o wydarzenia lub zjawiska charakterystyczne dla lat 80. XX wieku (m.in. boom na galerie handlowe, otwarcie punktów z grami Arcade czy satanic panic). W 5. sezonie sceny z wielkim autokarem zabierającym dzieci spod ich domów przywodzą na myśl porwanie autobusu szkolnego w mieście Chowchilla w 1976 roku.

Pierwsza część 5. sezonu "Stranger Things" zaczyna się od intrygi, która jest jeszcze paskudniejsza, niż nam się wydawało. Dufferowie otwierają finałowy rozdział scenami redefiniującymi relację, jaka łączy Willa z Vecną, potencjalnie celując w motyw ofiary, która staje się oprawcą. Do takich wniosków może dojść każdy, kto pamięta ponurą opowieść z młodości Henry'ego Creela i wątek przemocowego ojca młodego Byersa, a także słyszał o westendowskiej sztuce "Stranger Things: First Shadow".

logo
Winona Ryder w 5. sezonie "Stranger Things". Fot. materiał prasowy / Netflix

Po tak interesującym starcie fabuła rozjeżdża się, co w pierwszych minutach jest dość naturalną rzeczą dla serialu. Bohaterowie dzielą się na grupki, których działania wzajemnie na sobie oddziałują. Jedenastka pod czujnym okiem szeryfa Hoppera przygotowuje się do walki z Vecną, Joyce niańczy Willa, choć wcale mu się to nie podoba, a reszta drużyny szykuje się do zwiadu.

Na małym ekranie dzieje się wiele rzeczy naraz, z czego dokładnie zdajemy sobie sprawę, ale to nie powstrzymuje postaci przed systematycznym przypominaniem nam o tym, że "dziś pokonamy Vecnę". Wygląda to tak, jakby Dufferowie nie byli do końca pewni mocy swojego scenariusza.

Pokazuj i mów, czyli jak scenariusz niszczy "Stranger Things"

Scenopisarka zasada "show, don't tell" niepotrzebnie zamienia się u nich w zasadę "show and tell". Widzimy to m.in. w scenie, w której Karen Wheeler i Joyce Byers bronią swoich dzieci przed demogorgonami. Cara Buono ("Rodzina Soprano") i Winona Ryder ("Sok z żuka") grają na tyle przekonujące, że po samej mowie ciała jesteśmy w stanie dostrzec ich determinację i matczyny instynkt. Kwestia "Łapy precz od mojej córki / syna" – wypowiedziana głośno i wyraźnie – nadała tym sytuacjom zbędnego patetyzmu.

W pierwszych czterech odcinkach 5. sezonu takich kwiatków jest więcej. Obiecujące momenty często są pochłaniane przez one-linery (dowcipne powiedzonka) i nienaturalne dialogi, które przekładają się w znaczącej mierze na drewniane aktorstwo, jakiego dotąd w "Stranger Things" nie było. Noah Schnapp ("The Tutor"), odtwórca Willa, jest tego świetnym przykładem. Wypada bezbłędnie w podniosłych scenach, za to fatalnie w tych prozaicznych.

logo
Noah Schnapp w 5. sezonie "Stranger Things". Fot. materiał prasowy / Netflix

Nowe odcinki serialu udowadniają też, że Dufferowie nie mają wystarczającego zaufania do swoich widzów. Ile razy można oglądać te same wspomnienia ze śmiercią córki Jima Hoppera? Czy naprawdę potrzebujemy krótkiej przebitki z dogorywającym Eddiem Munsonem? 5. sezon po taniości streszcza nam to, co już się wydarzyło.

Twórcy dalej brną w męczącą narrację pokroju powieści "Ready Player One" pióra Ernesta Cline'a, odwołując się jeszcze bardziej do kolejnych (niewspomnianych dotąd w serialu) dzieł kultury, których im bliżej finału – dla zachowania spójności – powinno być zdecydowanie mniej.

Dungeons & Dragons to wystarczająca studnia bez dna, z której Dufferowie mogliby czerpać pomysły w nieskończoność. Wprowadzenie w końcowej fazie serialu książki "Pułapka czasu" Madeleine L'Engle jako dodatkowego elementu większej układanki wnosi do fabuły więcej zamętu niż klarowności.

Holly i Nancy Wheeler, czyli największe plusy 5. sezonu "Stranger Things"

Aby nie wyjść na marudę, dodam, że w bałaganie, jakim jest 5. sezon "Stranger Things", każdy znajdzie coś dla siebie. W moim odczuciu największą zaletą pierwszej części finałowego rozdziału była starsza siostra Mike'a, czyli Nancy Wheeler.

Natalia Dyer ("Wierzę w jednorożce") zagrała rewelacyjnie, zwłaszcza w scenie, w której zmywa z rąk krew swojej matki. Milczy, a jej mimika i gesty wyrażają więcej niż tysiąc słów. Na takie właśnie chwile scenariusz powinien być bardziej otwarty.

logo
Natalia Dyer w 5. sezonie "Stranger Things". Fot. materiał prasowy / Netflix

Pod względem aktorskim serial jest dość nierówny. Jedenastka w wykonaniu Millie Bobby Brown ("Enola Holmes") w porównaniu z nową twarzą, jaką jest młodziutka Holly Wheeler, gra naprawdę sztywno. Siostra Nancy i Mike'a staje się kluczowym graczem w "Stranger Things" i – choć fabularnie mnie nie przekonuje – Nell Fisher ("Martwe zło: Przebudzenie") jest największym objawieniem tego sezonu.

Akcja w 5. rozdziale nabiera rozpędu dopiero w 4. odcinku. Drodze, jaką pokonujemy, by do niego dotrzeć, z reguły towarzyszy ziewnięcie. W ostatnich minutach pierwszej części widzimy namiastkę starego, dobrego "Stranger Things". Jest epicko, może trochę zbyt patetycznie, ale wszystko jest na swoim miejscu. Czasem tylko CGI za bardzo bije nas po oczach.

Powtórka z "Gry o tron"

Seans nowych odcinków "Stranger Things" utwierdził mnie w obawach, że wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, niekoniecznie z triumfalnym hukiem. Dufferowie wznieśli tak zawiły labirynt, że tylko dzięki cudowi wyjdziemy z niego bez szwanku.

logo
Nell Fisher w 5. sezonie "Stranger Things". Fot. materiał prasowy / Netflix

Boję się, że fabularnie serial zostanie zgnieciony przez własny potencjał i obietnicę doskonałego finału. Już widzimy, że zachowania bohaterów i antagonistów zupełnie nie współgrają z tym, co o nich wiemy. Już widzimy, że kropki się nie łączą, a kamera kręci telenowelowe ujęcia. To może być zły omen, to może być powtórka z "Gry o tron". Liczę na to, że nikt z obsady nie odstawi szalonej Daenerys Targaryen.