Na polskich uczelniach stara kadra trzyma się mocno. Stara kadra ma swoje przyzwyczajenia i wyobrażenie na temat tego, jak powinna wyglądać ich praca i jak powinni zachować się studenci. Niestety, ten obraz często nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Wykładowca, który chce nadal pracować na uczelni powinien zmienić nieco swoje standardy i dostosować się do nowych warunków. Niektórzy z nich zapominają, że to uczelnia jest dla studentów, a nie studenci dla uczelni.
Uczelnie nie są dla studentów, ale dla profesorów. Studenci balują, nie uczą się, są niegrzeczni i roszczeniowi. Za to profesor wiadomo: i porozmawia z panią z sekretariatu, i kawki się napije, i napisał kilka książek. Dlatego na uczelni to profesor jest górą, a student musi liczyć na dobry humor, gotowość do współpracy i łaskę prowadzącego. A o to niezwykle trudno. Bo jak profesor ze stażem się uprze, to bezsilni są nawet młodzi doktorzy, którzy mają zdecydowanie bardziej prostudencką postawę.
Oczywiście nie kwestionuję zasług wybitnych naukowców i ich osiągnięć. Ale co innego dorobek, a co innego podejście do studentów. Zgadzam się, że żacy to lenie, obiboki i leserzy. Zostawiają wszystko na ostatni moment, później z nożem na gardle biegają od profesora do profesora, od sekretariatu do sekretariatu, żeby zdążyć załatwić wszystko co trzeba. Terminy są sztywne, tak jak prawa, zwyczaje i nawyki, które rządzą uczelnią. Prawa i zwyczaje, które przystają do poprzedniej epoki, kiedy studenci nie pracowali, a studiowanie równolegle drugiego kierunku było fanaberią. Dzisiaj już około 5 procent żaków chce poprawić swoje szanse studiując na dwóch kierunkach.
A nie jest to łatwe, bo muszą żyć w dwóch, często różnych, rzeczywistościach. Każdy wydział, każdy instytut ma swoje utarte zwyczaje, które studenci powinni szybko poznać, żeby mieć szanse na szczęśliwe zakończenie edukacji na uczelni. Różnią się nie tylko zwyczajami, ale i przepisami, które regulują to, co uczelnie lubią najbardziej: obieg papierów.
Przykład? Kariera naukowa studenta jest rejestrowana w Uniwersyteckim Systemie Obsługi Studenta (znanym powszechnie jako USOS). Ale wydanie na niego grubych milionów nie przeszkadza wymagania od studentów, by nadal biegali z indeksami, kartami zaliczeń i odliczali godziny pod gabinetami wykładowców. "Ktoś włoży szpilkę w kontakt i wszystko wybuchnie. A papier to papier" – usłyszałem kiedyś od jednego z bardziej wiekowych profesorów.
Mimo że na uczelni to papier jest świętością, w USOS-ie też wszystko musi się zgadzać. Ale często się nie zgadza, bo wykładowcy lekceważą sobie obowiązek wpisywania tam ocen. Czyja to wina? Studenta oczywiście, bo nie przypilnował, nie przypomniał. Kiedy więc mamy ocenę tylko w indeksie, trzeba latać i załatwiać.
"Proszę napisać podanie" – ta fraza pada na mojej politologii chyba częściej niż "Już Arystoteles…". I z podaniem trzeba odwiedzić najpierw kierownika studiów (dyżur raz w tygodniu, całe 1,5 godziny). Później wykładowcę, który zapomniał wpisać oceny (podobnie – 1,5 godziny w tygodniu), a z tą kolekcją podpisów udać się do informatyka, który wpisze ocenę do systemu (tu aż 6 godzin w tygodniu, wow).
A terminy gonią. Bo przecież jeśli chcesz studiować dalej, musisz złożyć masę dokumentów. Trzeba się obronić, a przed obroną praca licencjacka czy magisterska musi przeleżeć dwa tygodnie w sekretariacie. Oficjalnie po to, by członkowie komisji zdążyli ją przeczytać. Praktyka pokazuje, że kończą na spisie treści i streszczeniu, które ma maksymalnie 800 znaków. Wraz z pracą trzeba przynieść kartę obiegową, która jest zbiorem pieczątek. Trzeba się przespacerować do Biblioteki Wydziału i do Biblioteki Uniwersyteckiej, pomimo, że obie działają na systemie informatycznym. Ale wiadomo, szpilka i kontakt, więc wszystko musi być na papierze.
Niemniej, nawet zebranie tych pieczątek nie gwarantuje sukcesu, bo trzeba jeszcze doprowadzić do końca ostatnią sesję egzaminacyjną. Jeśli nie masz czasu pójść na egzamin w terminie zerowym, może to graniczyć z cudem. Do końca rejestracji na studia magisterskie zostały tylko trzy tygodnie (z tego dwa to bezczynne leżenie pracy w sekretariacie), ale Pan Profesor nie zdążył jeszcze sprawdzić egzaminów, więc złożyć pracy nie można. To jedna z tych niewielu sytuacji, kiedy wolałbym, aby mój wykładowca zastosował tradycyjne metody oceniania: te prace, które spadną na biurko dostają 2, te które na podłogę 3, a te z krzesła 4.
Aby poznać swoją ocenę, trzeba łapać Profesora w Instytucie. Gdzieś w godzinach 12-17. Od południa studenci zaczynają gorączkowe poszukiwania. "Profesor jest na radzie naukowej. Pani, która podawała herbatę powiedziała, że to potrwa z dwie godziny" – donosi na Facebooku jeden z kolegów. Wszyscy czekają. Bo po co w tym czasie korzystać ze słońca?
Wreszcie Profesor się pojawia. Dwa tygodnie po egzaminie sprawdzone są trzy prace. TRZY! Ale w przypływie łaski może sprawdzić prace tych kilkunastu osób, które wytrwały do 16.30. Uff, ulga, która szybko mija, bo okazuje się, że Profesor ma ze sobą tylko kilkanaście prac. Z grupy oczekujących szczęście mają tylko kolejne trzy osoby. Reszta może spróbować w czwartek. Spróbować.
Niektórzy dzwonią do swoich promotorów, proszą o pomoc. Ci rozkładają ręce. Bo Pan Profesor, bo szanowany, bo on tak ma, bo był dziekanem. W prywatnych rozmowach przyznają, że na uczelniach potrzebna jest zmiana pokoleniowa, bo stara gwardia nie ma zamiaru zrobić miejsca dla młodych zdolnych. Ci, jeszcze do niedawna radzili sobie dzięki prywatnym uczelniom, ale idzie niż demograficzny, prywatne szkoły się zamykają. I młodzi doktorzy zostają z 2,3 tys. zł państwowej pensji.
Pomimo tego biją na głowę starą gwardię zaangażowaniem i podejściem do studentów. Przymykają oko na opóźnienia studentów, spotykają się z nimi wtedy, kiedy pasuje to także studentom, a nie tylko im. Być może mam zbyt idealistyczne i wygórowane oczekiwania, ale tak właśnie wyobrażam sobie uczelnię. Pozbawioną zbędnej papierologii, podchodzącą ze zrozumieniem do zmieniających się czasów i innego trybu życia studentów. Bo sądzę jednak, że uczelnia jest dla studentów, a nie oni dla niej.