
- Nam już nawet nie chodzi o pieniądze, tylko o poczucie jakiejś przyzwoitości, sprawiedliwości, żeby ci ludzie nie mogli tak zatrudniać kolejnych osób – mówi nam Ania, która pracowała w „Śnie Pszczoły”. Ona i inni pracownicy opowiadają o tym, jak ścinano im pensje po kilkaset złotych, a umów nie widzieli na oczy. - Co miesiąc słyszałem, że umowa będzie za miesiąc – wspomina Michał. Właścicielka twierdzi, że o braku umów nic nie wiedziała.
- Zawsze tłumaczono, że umowa będzie za miesiąc, bo są problemy biurowe albo nie ma księgowej. Ja nie naciskałem, bo wiem, że tak jest w gastronomii. Pracownikom zależało głównie na tym, żeby dostawać pieniądze. No i zapewniano mnie, że umowa będzie za miesiąc, ale po siódmym uznałem, że w ósmym i tak jej nie zobaczę, więc odszedłem - wspomina Michał Morański. Dodaje, że problem dotyczył też niektórych managerów, którzy mieli rodziny i dzieci i nie mogli czekać na umowy. - W ciągu moich siedmiu miesięcy pracy w ten sposób miałem 2-3 managerów bez umowy - podkreśla nasz rozmówca.
Umowy to jednak mniejszy problem, niż ścinane pensje. Pieniądze pracownicy zawsze dostawali w połowie miesiąca. - Po to, że jak ktoś chciał odejść, to groziło mu się, że ostatnie 2 tygodnie przepracuje za darmo - wyjaśnia Michał Morański. Zawsze gotówka w kopercie, nigdy przelew.
- Przestawało się zgadzać w dniu wypłat. Udowadniały to rzekomo audyty zewnętrznej firmy. Najczęściej przeprowadzano je w środku tygodnia, w porannych godzinach, kiedy wielu z nas nie było w pracy - wspomina Michał.
- Na kopertach z pensjami mieliśmy wypisane godziny pracy oraz "manko z audytu", czyli to, czego rzekomo brakowało. Wyglądało to tak, że szefostwo się zbierało i całą tę kwotę, której brakowało na barze, rozdzielało między pensje pracowników - twierdzi nasz rozmówca.
Anna Zdanuk zaznacza, że właściciele "robili wszystko, by nie zapłacić". - Kiedyś wstrzymali połowę mojej wypłaty, bo nie załatwiłam im ekspresu ciśnieniowego za darmo. Tyle, że faktycznie go załatwiłam, ale kawa proponowana przed przedstawicieli firm była dla naszych szefów "nie taka", ciągle mieli co do niej wątpliwości. Potem postanowili kupić ekspres, by następnie po kilkunastu proponowanych przez mnie ofertach, zrezygnować z kawy w ogóle - wspomina moja rozmówczyni.
Dostałam do wyboru "zachować się jak poważna osoba i pracować dalej, żeby udowodnić, że zasługuję na te pieniądze" albo "wziąć kasę i wyp...". Wybrałam drugą opcję.
W liście dziewczyna dokładnie opisuje walkę z właścicielami lokalu – między innymi o tym, jak ścinano jej pensję o 50 proc. "Wszystkie te cięcia były niezgodne z Kodeksem Pracy: nieudokumentowane, nieudowodniona była moja wina lub zła wola, wysokość cięcia była ustalona na widzimisię, a nie na podstawie faktur czy rachunków" - pisała dziewczyna.
To jednak stare sprawy, które jedynie pokazują, że w „Śnie” coś na rzeczy było od dawna, a nie od kilku miesięcy. Ostatnia ekipa, która odeszła z pracy, jest załamana faktem, że włożyli w pracę dużo zaangażowania i wysiłku i zostali tak potraktowani. Właściciele bronili się, że zorganizowali spotkanie wyjaśniające w sprawie ich pensji i tzw. list pracowników, na które wszyscy mieli się wpisywać, by było wiadomo kto i ile pracuje.
Kiedyś zwykle wypisywaliśmy się w remanentach. Po jakimś czasie uznaliśmy, że najwygodniej nam będzie, jeżeli stworzymy imienne karty, składające się z tabel o czterech kolumnach, kolejno: data, od-do, stanowisko, podpis menagera. I to funkcjonowało bardzo dobrze. Każdy odpowiadał za siebie, bo na podstawie tychże kart wyliczano pensje.
Niestety, w „Śnie” rotacja pracowników stała się już tak błyskawiczna, że nie nadążaliśmy z kartami. Po drodze był jeden problem, zmieniono formę kart, ale przywróciliśmy te imienne i wszystko znowu dobrze działało. Do momentu, w którym przy wypłatach Ela zaczęła twierdzić, że jest bałagan, że nie będzie płacić osobm, które wypisują się same. Podpis managera pod ich wpisem jej nie interesował.
Potem właścicielka uznała, że jednak godziny będziemy wyliczali na podstawie logowania się do POSA (ten komputer na który nabijamy sprzedawane produkty), bo tam pracownicy mieli swoje imienne kody. Tyle, że pracownicy zmieniali się tak szybko, że nie nadążaliśmy rónież z dorabianiem im kodów. W pewnym momencie dysponowaliśmy kodami typu NOWY1, NOWY2, NOWY3, bo co tydzień był ktoś nowy. Ostatecznie mieliśmy wypełniać kartki, na których menadżer miał wypisywać wszstkich, a ludzie mieli to podpisywać. Jeden wielki cyrk.
Kiedy dopytuję, czemu pracownicy nie zdecydowali się pójść na spotkanie z właścicielami, by to wyjaśnić, Anna tłumaczy, że dla nich nie miało to sensu. Odeszli bowiem całą grupą.


