Tak wyglądał stary "Sen Pszczoły". Pracownicy twierdzą, że pracodawcy tam zachowywali się nieuczciwie
Tak wyglądał stary "Sen Pszczoły". Pracownicy twierdzą, że pracodawcy tam zachowywali się nieuczciwie Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta

- Nam już nawet nie chodzi o pieniądze, tylko o poczucie jakiejś przyzwoitości, sprawiedliwości, żeby ci ludzie nie mogli tak zatrudniać kolejnych osób – mówi nam Ania, która pracowała w „Śnie Pszczoły”. Ona i inni pracownicy opowiadają o tym, jak ścinano im pensje po kilkaset złotych, a umów nie widzieli na oczy. - Co miesiąc słyszałem, że umowa będzie za miesiąc – wspomina Michał. Właścicielka twierdzi, że o braku umów nic nie wiedziała.

REKLAMA
O sprawie warszawskiej klubokawiarni "Sen Pszczoły" już raz pisaliśmy. Wówczas jednak pracownicy nie wypowiadali się dla nas. Po tamtej publikacji wielu z nich zgłosiło się, by opowiedzieć jak wyglądała praca w tym miejscu. Ich relacje przerażają tym, jak mogą być traktowani pracownicy.
Michał pracował w „Śnie” od końca września 2012 do marca 2013. Wtedy też odszedł. Za marzec nie dostał pieniędzy w ogóle, tak samo jak za dni przepracowane we wrześniu. Jak wyglądało jego zatrudnienie? Gdy przyszedł do pracy, umówił się na 10 złotych za godzinę plus napiwki. Umowy nie dostał. Przyszedł z "całą nową ekipą", tak jak wielu innych - bo rotacja w "Śnie Pszczoły" była spora.
Umowa za miesiąc, czyli nigdy
- Zawsze tłumaczono, że umowa będzie za miesiąc, bo są problemy biurowe albo nie ma księgowej. Ja nie naciskałem, bo wiem, że tak jest w gastronomii. Pracownikom zależało głównie na tym, żeby dostawać pieniądze. No i zapewniano mnie, że umowa będzie za miesiąc, ale po siódmym uznałem, że w ósmym i tak jej nie zobaczę, więc odszedłem - wspomina Michał Morański. Dodaje, że problem dotyczył też niektórych managerów, którzy mieli rodziny i dzieci i nie mogli czekać na umowy. - W ciągu moich siedmiu miesięcy pracy w ten sposób miałem 2-3 managerów bez umowy - podkreśla nasz rozmówca.
Managerka baru Anna Zdanuk, która pracowała w „Śnie” przez rok, sama umowy nie miała, chociaż wielokrotnie o nią prosiła. Co więcej, Anna dostała zaświadczenie o zatrudnieniu podpisane przez Elżbietę Komorowską. Poprosiliśmy właścicielkę o przesłanie umowy Anny - jeśli takowa istnieje - i wciąż czekamy na odpowiedź.
Jak zabrać pensję
Umowy to jednak mniejszy problem, niż ścinane pensje. Pieniądze pracownicy zawsze dostawali w połowie miesiąca. - Po to, że jak ktoś chciał odejść, to groziło mu się, że ostatnie 2 tygodnie przepracuje za darmo - wyjaśnia Michał Morański. Zawsze gotówka w kopercie, nigdy przelew.
Niestety, nawet w połowie miesiąca pensje były niepełne. - W mojej pierwszej brakowało 30-40 złotych, ale się nie wychylałem, bo inni mieli braki nawet po 500-800 złotych - opowiada.
Te braki wyjaśniano tzw. "kreską na barze" – czyli brakiem w kasie bądź produktach na barze. Jak do tego dochodziło, że ludziom zabierano z pensji po kilkaset złotych i gdzie znikał ów alkohol? Pracownicy tego nie wiedzą, bo przed i po każdej imprezie dokładnie ważyli wszystkie butelki z alkoholami. Jak podkreśla Michał, wtedy wszystko się właścicielom zgadzało i nikt nie zgłaszał wątpliwości co do remanentów.
Nagrania z kamer kontra audyty
- Przestawało się zgadzać w dniu wypłat. Udowadniały to rzekomo audyty zewnętrznej firmy. Najczęściej przeprowadzano je w środku tygodnia, w porannych godzinach, kiedy wielu z nas nie było w pracy - wspomina Michał.
- Na kopertach z pensjami mieliśmy wypisane godziny pracy oraz "manko z audytu", czyli to, czego rzekomo brakowało. Wyglądało to tak, że szefostwo się zbierało i całą tę kwotę, której brakowało na barze, rozdzielało między pensje pracowników - twierdzi nasz rozmówca.
Audyty odbywały się, z tego co mówi Michał, raz w tygodniu. Jak zewnętrzna firma dochodziła wówczas do braków na barze, chociaż po imprezach wszystko się zgadzało, nie wiadomo. "Sen Pszczoły" broni się, że przy audycie zawsze obecny był pracownik.
Anna Zdanuk przyznaje, że jeśli chodzi o audyty, z których rzekomo wynikały nieprawidłowości na barze, to pracownicy owszem, byli przy nich obecni, ale nie mieli dostępu do ich wyników. - O tym, co wyszło na audycie, dowiadywaliśmy się dopiero podczas wypłacania pensji - opowiada dziewczyna. Jak podkreśla przy tym Michał Morański, z pracodawcą nie było dyskusji o brakujących pensjach, bo pracownicy bali się zwolnień.
- Chociaż wszystko było nagrywane na kamery, więc właściciele musieli widzieć, że nie bierzemy tego alkoholu. Dla nas to byłby nawet większy koszmar, gdyby ktoś faktycznie go zabrał, bo wtedy pewnie ścinaliby nam nie 200 złotych, ale 400 - dodaje Michał.
Wszystko, by nie płacić
Anna Zdanuk zaznacza, że właściciele "robili wszystko, by nie zapłacić". - Kiedyś wstrzymali połowę mojej wypłaty, bo nie załatwiłam im ekspresu ciśnieniowego za darmo. Tyle, że faktycznie go załatwiłam, ale kawa proponowana przed przedstawicieli firm była dla naszych szefów "nie taka", ciągle mieli co do niej wątpliwości. Potem postanowili kupić ekspres, by następnie po kilkunastu proponowanych przez mnie ofertach, zrezygnować z kawy w ogóle - wspomina moja rozmówczyni.
Problemy z właścicielami „Snu” miała też Anna Maria Żurek, pierwsza managerka artystyczna w tym lokalu – choć pracowała tam jeszcze w 2011 roku. - Przede wszystkim nie chcieli podpisać mojego wypowiedzenia. Czekałam na to dwa miesiące. Jak już się udało, to na koniec nie dostałam całej wypłaty - mówi nam Anna.
- Po dwóch miesiącach czekania na podpis pod wypowiedzeniem stwierdziłam, że nie warto dłużej tracić czasu na nerwy. Poza tym, żeby w ogóle otrzymać wypłatę, musiałam podpisać świstek, na którym napisałam, że zrzekam się wszelkich roszczeń w stosunku do pracodawców. Machnęłam ręką, ważne było dla mnie by w końcu stamtąd wyjść i nie wracać. Teraz to dla mnie już tylko niemiłe wspomnienie, a wypowiadam się tej sprawie wyłącznie po to, by ostrzec potencjalnych następców - mówi nam.
"Ścięcie" wypłaty było spowodowane wspomnianą wcześniej "kreską na barze". Anna Żurek zapewnia, że z baru w tamtym okresie alkoholu żadnego nie brała, bo w pracy pijała tylko napoje bez procentów. Nie chciała jednak kłócić się o kilkaset złotych. - Po dwóch miesiącach czekania na podpis pod wypowiedzeniem stwierdziłam, że nie warto jeszcze dłużej tracić nerwy - mówi nam.
Z podobnego założenia wyszła inna pracująca w „Śnie” dziewczyna, która napisała list o pracy w klubokawiarni.
Pracownica "Snu Pszczoły"

Dostałam do wyboru "zachować się jak poważna osoba i pracować dalej, żeby udowodnić, że zasługuję na te pieniądze" albo "wziąć kasę i wyp...". Wybrałam drugą opcję.


W liście dziewczyna dokładnie opisuje walkę z właścicielami lokalu – między innymi o tym, jak ścinano jej pensję o 50 proc. "Wszystkie te cięcia były niezgodne z Kodeksem Pracy: nieudokumentowane, nieudowodniona była moja wina lub zła wola, wysokość cięcia była ustalona na widzimisię, a nie na podstawie faktur czy rachunków" - pisała dziewczyna.
Właściciele zaprzeczają
To jednak stare sprawy, które jedynie pokazują, że w „Śnie” coś na rzeczy było od dawna, a nie od kilku miesięcy. Ostatnia ekipa, która odeszła z pracy, jest załamana faktem, że włożyli w pracę dużo zaangażowania i wysiłku i zostali tak potraktowani. Właściciele bronili się, że zorganizowali spotkanie wyjaśniające w sprawie ich pensji i tzw. list pracowników, na które wszyscy mieli się wpisywać, by było wiadomo kto i ile pracuje.
Ale jak opisuje Anna Zdanuk, już sama organizacja tych list pozostawiała wiele do życzenia.
Anna Zdanuk
O listach pracowników w "Śnie Pszczoły"

Kiedyś zwykle wypisywaliśmy się w remanentach. Po jakimś czasie uznaliśmy, że najwygodniej nam będzie, jeżeli stworzymy imienne karty, składające się z tabel o czterech kolumnach, kolejno: data, od-do, stanowisko, podpis menagera. I to funkcjonowało bardzo dobrze. Każdy odpowiadał za siebie, bo na podstawie tychże kart wyliczano pensje.

Niestety, w „Śnie” rotacja pracowników stała się już tak błyskawiczna, że nie nadążaliśmy z kartami. Po drodze był jeden problem, zmieniono formę kart, ale przywróciliśmy te imienne i wszystko znowu dobrze działało. Do momentu, w którym przy wypłatach Ela zaczęła twierdzić, że jest bałagan, że nie będzie płacić osobm, które wypisują się same. Podpis managera pod ich wpisem jej nie interesował.

Potem właścicielka uznała, że jednak godziny będziemy wyliczali na podstawie logowania się do POSA (ten komputer na który nabijamy sprzedawane produkty), bo tam pracownicy mieli swoje imienne kody. Tyle, że pracownicy zmieniali się tak szybko, że nie nadążaliśmy rónież z dorabianiem im kodów. W pewnym momencie dysponowaliśmy kodami typu NOWY1, NOWY2, NOWY3, bo co tydzień był ktoś nowy. Ostatecznie mieliśmy wypełniać kartki, na których menadżer miał wypisywać wszstkich, a ludzie mieli to podpisywać. Jeden wielki cyrk.


Kiedy dopytuję, czemu pracownicy nie zdecydowali się pójść na spotkanie z właścicielami, by to wyjaśnić, Anna tłumaczy, że dla nich nie miało to sensu. Odeszli bowiem całą grupą.
- Wiedzieliśmy wszyscy, że sprawa skupi się na mnie i na drugiej managerce , że to na nas zostanie zostanie zrzucona cała wina. Nie chcieliśmy tego, więc ostatecznie nie poszliśmy. Nam już nawet nie chodzi o pieniądze, tylko o poczucie jakiejś przyzwoitości, sprawiedliwości, żeby ci ludzie nie mogli tak zatrudniać kolejnych osób - podsumowuje Ania Zdanuk. Pracowników, którzy - póki co - zgodzili się pod nazwiskiem podpisać pod słowami Anny i Michała, jest jeszcze troje: Kaja Łotowska, Michał Metera i Dominika Raczkowska. Warto jednak podkreślić, że pracowników, którzy anonimowo chcieli opowiedzieć o tym, co działo się w "Śnie Pszczoły", było co najmniej dziesięciu.