Absolwentki UW narzekają na poziom kształcenia tej uczelni.
Absolwentki UW narzekają na poziom kształcenia tej uczelni. Fot. Archiwum prywatne

W ostatnim czasie przez media przetacza się dyskusja o edukacji, jakości polskich szkół wyższych oraz szansach ich absolwentów na rynku pracy. Listy w tej sprawie piszą zarówno przedstawiciele nauki, np. były wykładowca KUL, który zawiedziony poziomem swoich studentów postanowił rzucić pracę, jak i reprezentanci środowiska pracodawców- słynny stał się list prezesa firmy rekrutacyjnej Artura Skiby pod wymownym tytułem „Młodzi, do roboty!”, w którym autor odradza „bujanie się latami na kolejnych kierunkach studiów”, radząc w zamian zaciskanie zębów i pracę za darmo na stażu, oraz piętnując powszechną ponoć „niczym niepopartą postawę roszczeniową wśród coraz większej liczby dzisiejszych 20 – latków”.

REKLAMA
W całej tej dyskusji brakuje nam jednak głosu strony najbardziej zainteresowanej, czyli studentów. Dlatego jako świeżo upieczone absolwentki najlepszego ponoć uniwersytetu w tym kraju, postanowiłyśmy opisać, jak z naszej perspektywy wyglądają studia w Polsce. Dodajmy, że skończyłyśmy kierunki humanistyczne, a to sposób ich prowadzenia oraz w ogóle sens ich istnienia budzą ostatnio tak silne emocje.
Nie wiadomo od czego zacząć, bo oczywiście możemy znowu powtarzać, że nie jest tak źle, a potem spojrzeć na rankingi najlepszych uczelni, w których nasze polskie plasują się gdzieś w czwartej setce (nieźle!) i westchnąć głęboko, licząc na to, że kiedyś to się zmieni i znajdziemy się np. w trzeciej. Chociaż patrząc na to, jak wygląda nauka np. na Uniwersytecie Warszawskim, oceniając podejście wykładowców czy pracę przeuroczych i zawsze skorych do pomocy pań z sekretariatu śmiemy wątpić w jakiekolwiek zmiany na lepsze w najbliższych kilkudziesięciu latach, chyba że te siedzące za karę w swoich dziuplach cerbery zamienimy na roboty.
Ustawi się odpowiedni program - poczucie empatii do drugiego człowieka - i skończą się kolejki pod sekretariatami! Bo wiadomo, że jak student wchodzi i chce o coś zapytać, to przeszkadza, no bo jak tak?! Kawka na stole, a tutaj ktoś z buciorami wchodzi i burzy twoją harmonię... Co za chamstwo, rodzice nie wychowali, zero kultury. Wtedy trzeba się kajać, udawać głupszego niż się jest, z sarnimi oczami tłumaczyć i przyjmować postawę „przepraszam, że żyję”. Marzy się, żeby po prostu wejść, uciszyć tego cerbera, kazać podpisać, gdzie trzeba i wyjść, ale polscy studenci się boją. Ile razy zdarzyło nam się słyszeć wołania (prawie przez łzy), „ale jak wejdziesz przede mną to mnie nie wpuści!” albo „jest lista”, bo wiadomo, że jak nie jesteś na liście to cię nie ma, nie istniejesz i nikt się nie będzie z tobą liczyć.
Smutne to... Ale sami studenci gotują sobie taki los, wzajemnie utrudniając sobie życie. Jak teraz ktoś boi się pani z sekretariatu, co będzie później? Koniec - uniwersytet dokonał aborcji tych młodych umysłów.. Masz przyjść na studia i wykonywać polecenia! I tyle. I to my pouczamy niektóre kraje za niedostatecznie rozwiniętą demokrację lub jej brak. Czas uderzyć się w pierś ;) Ale dlaczego tak jest?
A dlatego, że sami wykładowcy nie uczą nas pewności siebie, tylko wiecznego strachu i składania pokłonów Panu i Władcy. Nie powinniśmy ich składać, jeśli odpowiadamy na pytanie, a w odpowiedzi słyszymy, że ktoś nie rozumie, co się do niego powiedziało. Czy to zachęca kogokolwiek do aktywności? Pytanie retoryczne. Wiadomym jest, że nie napiszemy podania, bo się na nas uweźmie, nieważne że ktoś nas obraża, a co tam, damy radę (w takich sytuacjach obcy Polakom optymizm nagle zaczyna kiełkować!). Ostatnio można było obejrzeć reportaż mówiący o tym, że studenci zachowują się na uczelniach coraz gorzej, jedzą, piją, pyskują na zajęciach. No tak, jak jeden taki się zdarzy to prawdziwy szok: biały kruk, student, który mówi!
Oczywiście, są tacy, którzy nie znają umiaru bądź rzeczywiście są opryskliwi, nie mogą opanować swojego ego. Ale po drugiej stronie ego niektórych wykładowców zdobyło już Koronę Ziemi jak Wojciechowska, a teraz zmierza na Księżyc. Ale im wolno, studenci nic nie mogą i może nie chcą, wiecznie się wszystkiego obawiając, a kiedyś trzeba położyć kres takiej bezkarności. Kierownicy studiów nic nie wiedzą, podania rozpatrują miesiącami, dają zgodę, później ją skreślają - może warto się podszkolić w jakimś zakresie, np. regulaminu studiów, szanowne panie doktor?
Druga kwestia – kontakt z kolegami z roku. Czy my właściwie wiemy, co znaczy współpraca w grupie? Przyznajmy to szczerze – nie. Dlatego zacznijmy od pytania: czyja to jest wina? Może warto byłoby w tym przypadku spojrzeć krytycznie na nasz system edukacji? W liceach, gimnazjach, a już szczególnie na studiach, współpraca powinna być jednym z najważniejszych założeń kształcenia. Dlaczego? Dlatego, że rzeczywistość i tak to potem zweryfikuje, czy tego chcemy czy nie. Nikt nie lubi krytyki: nawet jeżeli mówi, że jest inaczej (w przypadku osobników, którzy się do tego nie przyznają, jest dwa razy gorzej). Praca w grupie pomaga dostrzec nasze gorsze/lepsze strony, uczy nas wysłuchiwania opinii innych (co w dzisiejszych czasach zanika, bo większość lubi mówić i słuchać jedynie siebie – jak wiadomo wszechwiedzących są w Polsce całe miliony).
Studia powinny nas uczyć umiejętności współpracy. W Polsce praca w grupie to przeważnie kontakt w 4 oczy (przy czym przeważnie jedna osoba pracuje, druga się leni, ale w końcu i tak wszystko robi się na ostatnią chwilę).
Skąd właściwie ten strach przed współpracą? Współdziałaniem? Czy naprawdę potrafimy się już tylko dzielić? Przekrzykiwać, kto ma rację, a kto jej nie ma? Większość ludzi w Polsce, nawet jeżeli coś im nie odpowiada, woli milczeć. Wykładowca zadaje pytanie, nikt nie zna odpowiedzi. Ale gdy pyta, czy wszyscy rozumieją, kiwanie głową widać w każdej ławce. Gorzej gdy z ćwiczeń rozgrzewających kark przechodzi się na umiejętność mowy – tak naprawdę nikt nie wie o co chodzi, ale boi się do tego przyznać. Czemu boimy się mówić głośno o tym co nas boli, co nam się nie podoba?
System edukacji w Polsce zabija kreatywność, pewność siebie i kształci coraz częściej klasę średniaków, którzy nie są ani wybitni, ani szczególnie słabi. Po prostu – nie mają na siebie żadnego pomysłu, przez okres studiów przeszli niezauważenie, bo w sumie po co się męczyć? Wiadomo: uczymy się dla rodziców, nie dla siebie. Kreatywność wśród studentów wymiera. Oczywiście nie można generalizować, ale jak stwierdził kiedyś jeden z naszych wykładowców: „Idioci… co roku coraz więcej idiotów”. Ale ci idioci skądś się musieli wziąć. Szkoły nie zachęcają nas do zajęć pozalekcyjnych, rozwoju naszych umiejętności. Wiadomo – wymaga to więcej pracy i o wieeeele więcej czasu. Tylko ….komu się chce?
Zastanówmy się więc, jaki po 5/3/2 latach (uroki systemu bolońskiego) studiowania jest absolwent, dumny posiadacz dyplomu. Jakie umiejętności zdobył w tym czasie? Wyszukiwania informacji w Internecie nie nauczyły go studia, ale życie (i tak „nauka” stanowi 1% spośród jego aktywności online). Najbardziej zaawansowany program komputerowy, jaki umie obsłużyć, to Excel (jeśli skończył mat – fiz., bo humaniści i tak nigdy tego nie ogarną). Jak słyszy „praca w grupie”, do dziś mechanicznie się poci, choć równie mechanicznie wpisuje to w CV, bo wiadomo, że żaden durny pracodawca tego nie sprawdzi (chyba, że zaczną robić grupowe rozmowy kwalifikacyjne :)
Znajomość języków? Na państwowych studiach przygotowujących do pracy w międzynarodowym środowisku nie uczą ani jednego języka obcego (!), więc albo zainwestował w kurs SITA, albo w szkołę językową, albo wpisuje z rozmachu ten angielski średniozaawansowany, bo wstyd się przyznać, że po 10 latach nauki w podstawówce, gimnazjum i liceum nie jest lepiej. Jak z jego energią i chęcią podbijania świata? No cóż, jeśli wykładowca z tytułem profesora powtarzał mu na każdych zajęciach, że bliżej mu do jego porażki dydaktycznej niż do doskonałości, ciężko czuć się królem świata.
Ryba psuje się od głowy, a obniżanie poziomu szkół wyższych zaczyna się od obniżania poziomu wykładowców. A ci pojmują swoją „misję” w dwojaki sposób: albo studenci nic ich nie obchodzą, gdyż dbają tylko o rozwój własnej kariery naukowej i stają się częścią wydziałowego establishmentu, albo studenci obchodzą ich bardzo, ale jako żywe i gadające worki bokserskie, na których można się wyładować.
Kim więc może być student albo lekceważony, albo upokarzany? Czy ma szansę zostać kolejnym Stevem Jobsem lub Markiem Zuckerbergiem? Chyba tylko we śnie po kolejnym wieczorze spędzonym na jedynej studenckiej rozrywce: libacjach.
Wreszcie nadchodzi upragniony dzień: obrona pracy magisterskiej. Cała rodzina dumna, dzwonią, dopytują, gratulują, tylko świeżo upieczony absolwent ma takie niejasne, gryzące poczucie, że wie coś, czego oni nawet się nie domyślają, a on nigdy im tego nie powie: że to nic nie znaczy. Że obrona to fikcja. Albo padają pytania, które otrzymało się mailem poprzedniego wieczoru, albo opowiada się swoją pracę innymi słowami, albo komisja chwilę bawi się delikwentem, delektując się ostatnim momentem, kiedy ma nad nim władzę, żeby i tak puścić go z tą piątką.
Absolwent wchodzi więc ze swoim pachnącym świeżą farbą drukarską dyplomem na rynek pracy, i ma ochotę krzyknąć niczym Maks z „Seksmisji”: „ciemność widzę, ciemność”!! Czy ktoś wreszcie oświeci polską oświatę?
Absolwentki Uniwersytetu Warszawskiego:
Daria Trapszo – Drabczyńska
Justyna Masalska
Karolina Masalska