
Przy ulicy Marszałkowskiej pojawił się nowy, choć już wpisany w warszawski krajobraz obiekt – kolejka. Nie prowadzi ona jednak ani do Teatru Kwadrat, ani też do słynnego kebaba na rogu Świętokrzyskiej. Ku zdziwieniu dopytujących się przechodniów, warszawiacy czekają nawet kilkadziesiąt minut na to, by zjeść naleśnika w Manekinie. Sprawdzamy, co tak naprawdę przyciąga do tego miejsca i przede wszystkim, czy warto stać w kolejce po jedzenie. Niektórzy twierdzą, że nie do końca.
REKLAMA
Takiego obrazka już dawno nie widziałem. O ile niemal tradycyjnie kolejki ustawiają się choćby pod "Szwejkiem", który od lat kusi dużymi porcjami i przystępnymi cenami, jak również przed barem mlecznym "Prasowy" reaktywowanym po latach, to w stolicy raczej nie ma wielu miejsc w których trzeba by się bić o stolik. Do małego klubu popularnych restauracji dołączył ostatnio Manekin, który od lat działał w Toruniu, Bydgoszczy, Łodzi, Gdańsku i Poznaniu.
– Informujemy, że nie prowadzimy rezerwacji stolików – słyszymy, gdy dzwonimy do warszawskiego Manekina. I oto pierwszy sekret kolejek. – Mamy bardzo dużo gości, ogromną rotację, a zarezerwowane miejsca często stały puste, zupełnie bez potrzeby. Nie przewidujemy wprowadzania rezerwacji i z marszu zapraszamy wszystkich gości – mówi Paweł Adamczak, kierownik naleśnikarni Manekin. To jednak nikogo nie odstrasza, zwłaszcza, że właściciele nastawieni są głównie na młodą klientelę.
Manekiny celują w studentów. W Gdańsku lokal znajduje się obok Uniwersytetu, podobnie jak w Toruniu. Również to, że restauracje opierają się głównie na naleśnikach sprawia, że można mieć skojarzenia z menu typowego studenta odwiedzającego bary mleczne. Właściciele zaznaczają jednak, że ich jadłodajnia to coś znacznie więcej. – Oferujemy casual dining, a nie naleśniki z białym serem i truskawkami. My nadziewamy łososiem, szpinakiem, serami, kurczakiem z kurkami i wieloma innymi składnikami. To coś zupełnie innego – mówi Adamczak.
Ma być tanio, dużo i smacznie
Naleśnikarnia działa od 26 października, a konkretnie od godziny 17.00. To właśnie wtedy ustawia się najdłuższa kolejka, która pojawiła się już dzień po otwarciu i jest charakterystycznym elementem Manekinów w całej Polsce. – Ludzie chcą czegoś fajnego, smacznego i solidnej porcji za niedużą cenę – mówi kierownik Manekina. Jak zaznacza, wszystko, co jest podawane w naleśnikarni jest dostarczane na świeżo, a nie z mrożonek. – Wszystko przygotowujemy na bieżąco, na oczach klientów – zachwala.
Naleśnikarnia działa od 26 października, a konkretnie od godziny 17.00. To właśnie wtedy ustawia się najdłuższa kolejka, która pojawiła się już dzień po otwarciu i jest charakterystycznym elementem Manekinów w całej Polsce. – Ludzie chcą czegoś fajnego, smacznego i solidnej porcji za niedużą cenę – mówi kierownik Manekina. Jak zaznacza, wszystko, co jest podawane w naleśnikarni jest dostarczane na świeżo, a nie z mrożonek. – Wszystko przygotowujemy na bieżąco, na oczach klientów – zachwala.
Można by pomyśleć, że młodzi Polacy mają po prostu serdecznie dość shoarmy, burgerów czy nieszczęsnych kebabów i po prostu szukają czegoś nowego. Jednak naleśniki w Manekinie nie pojawiły się wczoraj, tylko dwanaście lat temu. Dopiero później wprowadzono w nim sałatki, zupy itd. A początki Manekina miały miejsce w Toruniu, gdzie otwarto małą naleśnikarnię, w której posiłki zamawiało się i odbierało tuż przy kasie.
A ile trzeba wydać? Niewiele, a już na pewno w stosunku do tego, co otrzymujemy na talerzu. Ceny naleśników to kilkanaście złotych, zdecydowanie bliżej dziesięciu niż dwudziestu. Za naleśnika z boczkiem pieczonym, szpinakiem, mozzarellą i sosem trzeba zapłacić 14,50 zł, a za wersję "na słodko" z Rafaello, mascarpone, wiórkami kokosowymi, białą czekoladą i sosem - 15 zł. – W Warszawie i tak jest najdrożej, bo tu wszystko jest droższe. Nie mamy też w najbliższym czasie zamiaru podnoszenia cen – słyszę od kierownika Manekina.
A może tak do konkurencji?
Duża popularność Manekina sprawia, że prawdopodobnie niebawem zostaną otwarte kolejne restauracje, również w Warszawie. Można się spodziewać, że pojawią się też recenzje. – Jeszcze nie dotarł do nas żaden krytyk z prawdziwego zdarzenia, aczkolwiek najlepszym wyznacznikiem są dla nas nasi goście i ta kolejka do wejścia – mówi kierownik naleśnikarni.
Duża popularność Manekina sprawia, że prawdopodobnie niebawem zostaną otwarte kolejne restauracje, również w Warszawie. Można się spodziewać, że pojawią się też recenzje. – Jeszcze nie dotarł do nas żaden krytyk z prawdziwego zdarzenia, aczkolwiek najlepszym wyznacznikiem są dla nas nasi goście i ta kolejka do wejścia – mówi kierownik naleśnikarni.
Popularność Manekina sprawia, że obserwuje go również konkurencja. Jak na razie jednak nie ma podobnego miejsca w Warszawie. – Jesteśmy pewni, że prędzej czy później ktoś się pojawi, bo jest bardzo dużo zapytań o to, czy można otworzyć swojego Manekina – słyszę od Adamczaka.
Nigdy jednak nie da się zadowolić wszystkich klientów, nawet tych znajdujących się teoretycznie w grupie docelowej. Weronika Lewandowska z magazynu "SMAK" nie do końca rozumie popularność Manekina. Jej zdaniem, można zjeść dużo ambitniej za podobną kwotę.
– W cenie zupy, naleśnika i napoju w Manekinie, jesteśmy w stanie zjeść obiad złożony z dwóch dań i deseru w dużo droższych restauracjach, które jednak w porze lunchowej proponują naprawdę korzystne oferty. Tamtejsze dania są bardziej złożone, wykonane przy użyciu lepszych składników i czuć w nich autorski sznyt szefa kuchni, czego brakuje w masowo wytwarzanych naleśnikach, na które wystarczy wrzucić farsz – mówi Lewandowska.
Za duże porcje?
Nad kuchnią warszawskiej naleśnikarni wisi duży manekin, który jest wizytówką firmy. Skąd właściwie wzięła się nazwa? – Nasz prezes udzielał się kiedyś artystycznie, wspomagał akcje kulturalne i chciał nawiązać do świata teatru – mówi Paweł Adamczak.
Nad kuchnią warszawskiej naleśnikarni wisi duży manekin, który jest wizytówką firmy. Skąd właściwie wzięła się nazwa? – Nasz prezes udzielał się kiedyś artystycznie, wspomagał akcje kulturalne i chciał nawiązać do świata teatru – mówi Paweł Adamczak.
Dziennikarka magazynu "SMAK" twierdzi jednak, że wystrój nie jest do końca ambitny i tym bardziej zastanawia ją popularność miejsca, która zmusza do długiego czekania na stolik, niczym w restauracji z wyższej półki. – Mam wrażenie, że to miejsce stało się popularne przez rekomendacje ludzi, którzy wiedzą, że można się tam najeść solidnie i tanio, ale nie szukają ciekawszych i niejednokrotnie nawet tańszych alternatyw – mówi Lewandowska.
Zwraca również uwagę na duże porcje podawane w Manekinie. Jej zdaniem stają się mdłe już po połowie i z reguły nie dojada się ich do końca. – Bardzo często klienci mówią że porcję są duże i pytają "kto to zje?". Proszą, abyśmy podzielili porcje. My tego nie robimy, ale na dodatkowy talerzyk zawsze można liczyć – mówi szef lokalu.
Czy zatem warto iść do Manekina? Jeśli ma się wystarczająco dużo czasu i chęci, by stać w kolejce, Manekin z pewnością wart jest rozważenia. Zresztą kolejki nie gromadzą się przed lokalem przez cały dzień. Dla wielu osób to właśnie liczba chętnych jest głównym wyznacznikiem tego, czy w danym miejscu warto zjeść. I jeśli wierzyć zasadzie, że ludzie głosują nogami, właściciele Manekina z pewnością mają powody do zadowolenia.
