39-letnia Magda chciała tylko założyć konto na Instagramie... Teraz jej prace oglądają ludzie na całym świecie

Katarzyna Gargol
Zaczęła od zdjęcia czajnika. Kamień w środku wyglądał jak galaktyka i to jej się spodobało. Ludziom też, ale to były tylko nieśmiałe początki. Prawdziwy rock'n'roll zaczął się, gdy odkryła, że kolaż to nie tylko nudne wycinanki, że najwięcej swoich szalonych pomysłów może upchnąć właśnie w tej formie. Tam może się wyżyć, tam jest wolna.
Jeszcze dwa lata temu nikt o niej nie słyszał, a ona sama niespecjalnie interesowała się, czym w ogóle jest kolaż. Teraz jej prace wystawiają galerie z całego świata. Fot. Mariusz A. Szachowski
Jeszcze do niedawna była po prostu PR-owcem w jednej z największych firm kosmetycznych w Polsce. Ma szczęśliwą rodzinę, wspaniałego męża, zdolną córkę, która przejawia talent do projektowania i trochę nie bardzo wiadomo, po kim to ma. Ale to zupełnie jak z Magdą. Tutaj też nikt nie wie, skąd jej się wziął ten kolaż. O bańce rezygnacji, którą udało jej się przebić i życiowej volcie rozmawiam z Magdą Górską-Rudzką.

39-latka zakłada konto na Instagramie. Z tego muszą być kłopoty (śmiech).

Zaczęło się naprawdę niewinnie. Ponieważ jestem związana z komunikacją, stwierdziłam, że zakładam konto na Instagramie, bo chcę wiedzieć, o co w tym chodzi. Koleżanka wpisała ”magda_americangangsta” i tak zostało. Na początku robiłam czarno-białe zdjęcia przedmiotów codziennego użytku, którym nadawałam zupełnie nowy charakter, np. fotografowałam kamień w czajniku, który wyglądał jak galaktyka albo chodnik przypominający jezioro. To było takie przydawanie zupełnie innych cech przedmiotom, które nas otaczają.


Jesteś po jakiejś szkole artystycznej?

Nie.

Ale robiłaś wcześniej zdjęcia?

Nie bardzo.

To może chociaż rysujesz ładnie?

Nie za specjalnie (śmiech). Po prostu uznałam, że trzeba tam publikować coś w miarę atrakcyjnego. Po jakimś czasie pojawił się kolaż. Właściwie nie wiem, skąd mi się wziął, nigdy się tym nie zajmowałam w takiej tradycyjnej formie. Nie mam cierpliwości do wycinania, to by mnie wykończyło. Zaczęłam kombinować, a nie wiedziałam jeszcze wtedy, że istnieją specjalne aplikacje do wycinania.

To jak to robiłaś?

Palcem w komórce, trochę na piechotę. Potem odkryłam te aplikacje. Spodobało mi się, że kolaż jest ciekawą formą wyrazu.

Zaczęłaś publikować, a ludziom po prostu się spodobało?

Za całą historią stoi coś jeszcze. Każda dorosła osoba średnio raz na kwartał przeżywa swój prywatny Weltschmerz. Zaczynamy się zastanawiać, gdzie jesteśmy, co robimy i w którą stronę zmierzamy. W jednym z takich momentów usiadłam w parku na ławce i zaczęłam się zastanawiać: ”Czy ja mam już tylko kupony odcinać i żyć tym, co mam? Czy coś mnie jeszcze w życiu spotka? Czy coś się wydarzy?”. Spojrzałam na świat wokół mnie i pomyślałam: ”Kurczę, to nie jest tak, że muszę czekać na to, co będzie. To ja jestem sprawcą i twórcą swojej przyszłości”.


Powiedziałaś sobie ”teraz działam”?

Tak, przeszłam do działania, ale też przyglądałam się uważnie temu artystycznemu światu, otworzyłam się na niego. Chciałam mu powiedzieć: ”hej, to ja, jestem tu, w Warszawie i mam wam wiele do powiedzenia”. Tylko, żeby to zadziałało, musi być wiarygodne, nie można być w tym sztucznym. Najbardziej podoba mi się, gdy ludzie wstają rano, biorą komórkę do ręki i dzięki mnie uśmiechają się, piszą ”you made my day”.

Jest mi niezmiernie miło, że oglądają to też ludzie związani z branżą. Ogromnym wyróżnieniem jest fakt, że Jerry Saltz, senior art critic w "The New York Magazine" pisze do mnie: ”Tak trzymaj, działaj dalej” albo po prostu zostawi lajka pod moimi pracami. Widzę, że odwiedza mój profil, a przecież nie musi tego robić. Wspaniale, że są artyści otwarci na innych artystów. Jestem w kontakcie z Maurizio Cattelanem (artysta, który zasłynął m.in. rzeźbą modlącego się Adolfa Hitlera na terenie byłego getta warszawskiego oraz rzeźbą papieża przygniecionego meteorytem). To dla mnie coś niewyobrażalnego, że mogę mieć kontakt z takimi ludźmi.

Jak to się stało, że twoje prace trafiły do zagranicznych galerii?

Rok temu odezwała się do mnie galeria z Warszawy. Zapytali, czy chcę, żeby moje prace poleciały do Nowego Jorku - mieli zaplanowany boks na targach ICFF (targi luksusu i designu) i chcieli pokazać moje prace i rzeźby Tomka Górnickiego. Nie wiedziałam, o co chodzi, a oni do mnie: ”prześlij nam swoje bio”. Jakie bio, ja to dopiero od roku robię! (śmiech) Wydrukowałam pianki z pracami i muszę powiedzieć, że bardzo fajnie to w tym Nowym Jorku wyglądało.

Czyli byłaś w Nowym Jorku.


Wzięłam udział w konkursie ogłoszonym przez Edinburgh Collage Collective na przygotowanie pracy z wykorzystaniem płyty analogowej. Dostałam maila, że z 500 nadesłanych prac wybrali 20 i moja praca zakwalifikowała się. Właśnie trwa wystawa, a potem przeniesie się do Tent Gallery na cały czerwiec. Do Edynburga na pewno się wybiorę, mam już zarezerwowaną sofę u koleżanki, która mieszka naprzeciwko tej galerii.

Chcę się też bardziej uaktywnić. Nie będę czekać aż świat do mnie przyjdzie. Postanowiłam sama do niego wyjść. Wysyłam do galerii sztuki portfolio z pracami, biorę udział w międzynarodowych konkursach. I zobaczymy. Najważniejsze to otworzyć się i pozytywnie myśleć. Bo jak tylko siedzimy i mówimy, że będzie źle, to będzie źle.

Zarabiasz na tym? Skoro twoje prace wiszą w galeriach na świecie, to pewnie można je kupić?

Można, ale jeśli przekazuję swoje prace galerii, to wówczas ludzie kupują to przez galerie. Oczywiście jeżeli ktoś chce, mogę robić prace na zamówienie (czasem robię dla kogoś na urodziny albo imieniny), ale trochę nie mam do tego głowy. Najchętniej porozdawałabym wszystkim swoje prace, bo by mnie cieszyło, że ktokolwiek chce to sobie powiesić na ścianie i na to patrzeć. Moje prace są w prywatnych zbiorach. Kiedyś po wystawie dostałam zamówienie na prezent urodzinowy dla Modesta Amaro. To było wyzwanie, bo tworzę z własnych emocji, a tu dostałam dość skrupulatny brief. Gdy przekazałam kolaż, usłyszałam, że chyba jestem jakąś wiedźmą, bo trafiłam w kilka bardzo aktualnych wydarzeń z życia Modesta Amaro i jego żony (śmiech). To miłe. Zrobiłam też dwie okładki na płyty, w tym jedną dla zespołu z Kalifornii, który gra ambient rock. Judith Maria Bradley, nazywana kanadyjską Iris Apfel, też ma moje prace.

Skąd?


Ale ja nadal nie znam do końca możliwości mojej aplikacji! Jak posadzisz mnie przed Photoshopem, to nic nie będę umiała zrobić, może tylko otworzę plik. Proponowano mi przerzucenie się na tablet graficzny, ale dla mnie komórka jest wygodna. W Stanach wywołałam tym niemały szok, graficy często pytają, jak ja palcem szparuję, skoro w Photoshopie ciężko się to robi. Radzę sobie po swojemu. Kiedyś jakaś dziewczyna powiedziała mi na wernisażu, że jest po Akademii Sztuk Pięknych i że tu nie ma w ogóle kompozycji. Odpowiedziałam, że mnie to pasuje. Nie znam się na kompozycji, to jest moja autorska - kompozycja american gangsta (śmiech).

Scrollując Twój Instagram można zauważyć okresy różnych kolorów. Ostatnio było dość czerwono. Przeżywałaś czas miłosnych uniesień? (śmiech)

Faktycznie mówię na ten swój profil "emocnik”, bo oddaje emocje z całego dnia. W ”Ostatniej rodzinie” była taka scena. Siedzi dziennikarz i przeprowadza rozmowę z Beksińskim. Mówi: ”Jakieś kształty… demoniczna prezentacja rzeczywistości… ". Mówi zawile, mówi, mówi i w końcu pyta: "Jak się pan do tego ustosunkuje?”. A Beksiński patrzy zdumiony: ”Nie wiem, ja to po prostu zrobiłem”. U mnie jest podobnie. Nie planuję tego, co będzie. Wpada mi w oko jakiś element, wstawiam go na pustą planszę, a potem dookoła niego tworzę całą historię. Mam też wrażenie, że moje prace są gołe bez warstwy słownej. Każda z nich jest podpisana i dopiero słowo z obrazem zaczyna tętnić życiem… Mój mąż się śmieje, że podświadomie umieszczam tam sporo z sytuacji, które miały miejsce w ciągu dnia. Ostatnio tak było z pralką Franią i piorącym mężczyzną. Stwierdził, że to ewidentnie po jego ostatnim wykładzie, że on wiecznie wyciąga pranie z pralki, a ja tylko ją nastawiam (śmiech).