Choroba nowych osiedli, której nikt się nie spodziewał. Cienka granica między pomocą a byciem natrętnym społecznikiem

Piotr Rodzik
Z jednej strony wszyscy mówią, że na nowych osiedlach w całej Polsce zanikają relacje sąsiedzkie. Ludzie spotykają się tylko w windach, czasami nawet nie mówią sobie "dzień dobry". Ale jest i druga grupa osób: społecznicy. O ile nie ma nic złego w działaniu na rzecz dobra własnej wspólnoty, granica pomiędzy byciem użytecznym a natrętnym jest bardzo, bardzo cienka. – Jest część osób, które traktują działalność społeczną po prostu jako realizację potrzeby aktywności. Oni bywają męczący, zwłaszcza gdy narzucają się mocno czy czepiają się innych – mówi w rozmowie z naTemat dr Konrad Maj z Katedry Psychologii Społecznej SWPS w Warszawie.
Społecznicy potrafią poprawić jakość życia w nowych blokach... albo ją skutecznie zniszczyć. fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
"Sąsiedzka inwigilacja" i nadmierne zainteresowanie cudzymi sprawami kojarzy się wam tylko ze starymi blokowiskami? Błąd – na nowych osiedlach jest to samo. I tam też roi się od osób, które lepiej wiedzą, jak powinno być zorganizowane życie danej wspólnoty. Łatwo jest być użytecznym, ale jeszcze łatwiej stać się natrętem.

– Stoję sobie przed zamkniętą bramą na dziedziniec nowego osiedla w Warszawie na Woli. Czekam na kolegę. Światła awaryjne włączone, silnik na chodzie, ja też jestem w środku. Broń Boże nie zostawiłem auta na środku podjazdu i nie poleciałem nie wiadomo gdzie – opowiada Piotr, mieszkaniec Warszawy.


Ale to i tak było za dużo. Bo choć minęło go kilka osób, w tym całe rodziny, jedna pani z wózkiem w końcu nie wytrzymała. – Zrobiła mi taką awanturę, że blokuję chodnik… dobrze że mi auta nie porysowała ze złości. Nie docierała do niej argumentacja, że jestem w samochodzie. Że mogę się przestawić, odjechać, cofnąć, cokolwiek. Że generalnie jestem na miejscu. Okazało się, że łamię przepisy, stoję na zakazie i tak dalej. Choć ten zakaz chyba funkcjonował tylko w jej głowie, bo to była droga wewnętrzna – dodaje.

Pomoc bywa wybawieniem, a czasami budzi tylko śmiech
Czasami ta chęć niesienia pomocy sobie/innym/całemu światu/niepotrzebne skreślić przybiera dość kuriozalne rozmiary. – W moim bloku bardzo szybko powstał nowy zarząd złożony z mieszkańców. Chwała im za to, że pracują, starają się dla wspólnoty. Był problem z zarządem powierzonym przez dewelopera, który grał do jednej z bramki z inwestorem, a nie z mieszkańcami, ale dzięki sprawnej akcji osób zaangażowanych udało się ich pozbyć – mówi Ewa, mieszkanka Wilanowa.

Ale niektóre zachowania są dość dziwne. – Czasami mają takie pomysły, że trudno to w ogóle w jakikolwiek sensowny sposób zinterpretować. Na osiedlu długo był problem z monitoringiem. Choć kamery przekazywały obraz na żywo, nie był on nagrywany. Sprawa wyszła na jaw, gdy ukradziono samochód. Nie było materiału dowodowego dla policji. Kiedy już naprawiono wszystko, zarząd postanowił sprawdzić, czy ochrona zwraca uwagę na halę garażową. W środku nocy założyli kominiarki, zeszli do garażu i zaczęli… udawać kradzież auta. Z pozytywnym skutkiem, to znaczy ochrona nie zareagowała – dodaje.
fot. Kuba Ociepa / Agencja Gazeta
Natalia mieszka akurat w starym bloku na Ochocie. Ale wprowadza się do niego coraz więcej młodych osób, często małżeństw. Remontują mieszkania i zaczynają nowe życie. Niektórzy jednak idą dalej. – U mnie w bloku klatka jest w fatalnym stanie. Wspólnota od lat nie może się zabrać za jej remont. Odrapane ściany, odpadająca farba olejna, takie klimaty. Wreszcie kilka osób się skrzyknęło do samodzielnego pomalowania klatek schodowych do czasu generalnego remontu – opowiada.

Doszło jednak do co najmniej dziwnej sytuacji. – To powinno być dla chętnych, tych którzy mają i czas, i chęci, i zdrowie, bo to przecież wielka przestrzeń, jedenaście pięter. Ale ci, którzy malowali, zaczęli dziwnie patrzeć na tych, którzy nie chcieli tego robić. Jakby był jakiś obowiązek – kontynuuje.

Mało? Walka z nieprawidłowym parkowaniem, domaganie się interwencji straży miejskiej – to codzienność wielu społeczników, z którą mają do czynienia mieszkańcy polskich osiedli. Ale gorzej, jeśli niektórzy mają oczekiwania z gatunku science-fiction. – Mamy taką osiedlową grupę dla mieszkańców, tam poruszane są różne kwestie. Ostatnio jedna pani zapytała wprost, czy możemy coś zrobić z psami szczekającymi po godzinie dwudziestej drugiej– mówi Robert, mieszkaniec warszawskich Odolan.

– Zazwyczaj w takich jałowych dyskusjach nie biorę udziału, ale tym razem nie wytrzymałem. Odpisałem, że porozmawiam o tym z psami jak je zobaczę, bo sam swojego nie mam, ale i tak mi to nie przeszkadza – podsumowuje. Cisza nocna to zresztą temat rzeka. – U mnie na osiedlu jest coś w rodzaju świetlicy, którą można zarezerwować na własne potrzeby, choćby na zrobienie imprezy urodzinowej. Kiedyś miałam taki pomysł i uprzejmie poinformowałam sąsiadów, że będzie trochę ludzi. Od razu zostałam zbombardowana wiadomościami, że po dwudziestej drugiej ma być cisza. Niektórzy w ogóle nie zgadzali się na to, żeby był tam alkohol, choć to nie ich sprawa – mówi Aleksandra z warszawskiej Woli.

– Dosłownie dwa dni temu jakiś gość specjalnie cofnął się samochodem, żeby zablokować możliwość mojego wyjazdu, bo nie pasowało mu miejsce, w którym stanąłem. Okej, nie powinienem tam stawać, ale to można wyjść i powiedzieć, a nie stanąć i czekać – dodaje Tomek z Bielan.

Chęć do pomocy wynosi się z domu
Dlaczego jedni marzą głównie o świętym spokoju po powrocie z pracy, a inni tak chętnie angażują się w lokalne sprawy? Według dra Konrada Maja z SWPS to w dużej mierze kwestia wychowania. – Czynników jest wiele. Jednym z nich jest wychowanie. W niektórych rodzinach zwraca się uwagę na pomoc, piętnuje złe zachowanie, zaleca angażowanie w lokalne inicjatywy. Młody człowiek rośnie i od małego nabiera przekonania, że pomoc jest ważna – mówi. I dodaje: – To, że ktoś się angażuje w jakąś działalność, daje mu poczucie sprawstwa, satysfakcji, że może coś zrobić użytecznego dla innych, a robiąc to otrzymuje się często jakieś podziękowania czy otrzymuje różne inne korzyści, również materialne. To wzmacnia przekonanie, że pomaganie, działanie na rzecz innych jest również nagradzające. Musimy pamiętać, ze Polaków cechują bardzo niski wskaźnik aktywności na rzecz lokalnych wspólnot. Jest on jednym z najniższych w UE.

I rzeczywiście takie zaangażowanie bywa zbawienne dla społeczności. Sam pamiętam, jak na moim osiedlu brakowało zieleni. Część mieszkańców na własną rękę zorganizowała zbiórkę pieniędzy na zakup sadzonek, a potem wszystko posadziła. Tuje co prawda nie przetrwały próby czasu, ale był to wspaniały pomysł.

Gorzej, jeśli chęć do pomocy wiąże się głównie z zaspokajaniem własnych potrzeb. Stąd takie historie – bardzo szeroko komentowane w sieci – jak umieszczanie karteczek za wycieraczką o nieprawidłowym parkowaniu i podobne. – Jest część osób, które traktują działalność społeczną po prostu jako realizację potrzeby aktywności. Oni bywają męczący, zwłaszcza gdy narzucają się mocno czy czepiają się innych. Są tacy, którzy potrafią alarmować w każdej sprawie i utrudniać przez to życie sąsiadom. Widać czasami, że ktoś podejmuje akcje nie po to, żeby poprawić sytuacje danej społeczności, tylko wręcz odwrotnie. Te osoby z siania fermentu mają satysfakcję, bo komuś zepsuli dzień, zgłosili kogoś, zainterweniowali – mówi psycholog społeczny.
Dr Konrad Maj
Katedra Psychologii Społecznej SWPS w Warszawie

Bywa, że komuś bardziej przeszkadza nie dane zachowanie, ale to, że sąsiad jest człowiekiem bogatym czy szczęśliwym – a zatem trzeba temu komuś wbić szpilkę. Na tym niektórzy budują swoją własną samoocenę.

– Ludzie potrafią się rozprawiać z samochodami, które są źle zaparkowane, a tak naprawdę nic do tego nie mają. Albo represyjnie stosują przepisy, interweniują od razu, jak ktoś czasem zrobi imprezę po godzinie 22:00. I mają satysfakcję z dzwonienia na policję. Takie zachowania są pożyteczne społecznie jedynie w ograniczonym stopniu. Nadmierny interwencjonizm może zniechęcać innych do działania, rozbijać więzi społeczne. To wypaczenie idei aktywności lokalnej – zauważa.
Fot. Bartosz Bobkowski / AG
Co jednak najważniejsze, granica pomiędzy byciem użytecznym a natrętem jest bardzo płynna. – Wszystko zależy od kontekstu, ale jeśli jakieś działania w lokalnej społeczności zaczynają przynosić szkody i do tego jeszcze widać, że celem samym w sobie jest jakaś aktywność, a nie pomoc, to coś jest nie tak. To czerpanie satysfakcji z działania, które jest nieprzemyślane, nieskoordynowane, nie bazuje na analizie realnych potrzeb interesariuszy czy skutków działania dla całej społeczności. Jakkolwiek taką granicę pożyteczności trudno wyznaczyć. Każdy ma tu swoją percepcję – podsumowuje psycholog.