Międzygatunkowy zawrót głowy. Przez "Maniaca" nie zwariujemy, ale dowiemy się jak być szczęśliwym

Bartosz Godziński
Miniserial "Maniac" kusi postacią reżysera pierwszego sezonu "Detektywa" i lubianymi aktorami, a do tego zapewnia rozstrzał gatunkowy od kina gangsterskiego, przez noir, po parodię fantasy. Czy przy obecnej, mocno jesiennej aurze, potrzeba czegoś więcej? Walizka z pieniędzmi z pewnością by się przydała, ale póki co na chandrę może pomóc nowa produkcja Netflixa.
"Maniac" składa się z jednej 10-odcinkowej serii Fot. Netflix
Cary Joji Fukunaga rozpościera przed nami alternatywną wizję naszego współczesnego świata. Dwójka głównych bohaterów (w tych rolach wszechstronna Emma Stone oraz odchudzony Jonah Hill) bierze udział w rewolucyjnym programie medyczno-informatycznym, który ma zupełnie wyeliminować do tej pory nieuleczalne choroby psychiczne. Nie będzie to łatwa podróż - również dla widza, ale nam chociaż dostarczy więcej przyjemności.
Fot. Netflix
Międzygatunkowe retro-future
Fabuła serialu przeskakuje między dwoma światami. Ten "realny" tylko na pierwszy rzut oka przypomina nasz. Utrzymany jest w stylistyce retro-future (popularne przykłady to kreskówka "Jetsonowie" czy seria gier "Fallout") i dla przykładu bohaterowie pracują na komputerach wyglądających na "nasze" lata 80., ale w środku są wyposażone w samoświadomą sztuczną inteligencję - futurystyczna wizja z naszej przyszłości.


Kanciaste komputery z milionem kolorowych guzików pozwalają na wejście do umysłów postaci. Właśnie tam rozgrywa się druga sfera filmu. Zgodnie z dokonaniami Zygmunta Freuda - najlepsza forma terapii to powrót do traum z przeszłości, bo zaakceptowanie ich to prosta droga do uzdolnienia.
Fot. Netflix
Bohaterka grana przez Emmę Stone ma do wybaczenia sobie pewnej tragedii z przeszłości. U postać Jonah Hilla (trudno przywyknąć do metamorfozy tego wesołego grubaska, którego kojarzy ze zwariowanych komedii) podejrzewana jest schizofrenia. Razem z nimi będziemy przeżywać niesamowite przygody, która mają przepracować ich traumy - jednego razu będzie to akcja wykradnięcia zaginionego fragmentu "Don Kichota" w stylu filmów z Jamesem Bondem, a innym razem poszukamy Jeziora Chmur w świecie żywcem wziętym z książek J. R. R. Tolkiena.

Netflix postarał się zarówno o przekonującą scenografię, jak i kostiumy czy wybujałe fryzury - w oprawie audiowizualnej czuć pieniądz. Bohaterowie i widz lawirują pomiędzy różnymi realiami niczym w serialu "Dr Who". Nie jest zatem nudno, ale nie jest też tak sielankowo jak w wesołym miasteczku. Trzeba się skupić i wyłapywać szczegóły, jeśli chcemy zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi.
Fot. Michele K. Short / Netflix
Maniac" to futurystyczna baśń dla dorosłych
Serial nie jest tak skomplikowany jak się może początkowo wydawać, a nutka psychodelii daje mam lekkiego tripa i nie miesza nam mocno w głowie (co nie znaczy, że nie ma momentów rodzaju "Ale, że co?"). "Maniac" nie jest też "Czarnym lustrem", po którym to nam pozostaje trauma. To komediodramat, który ma być przystępny, bo Fukunaga chciał w nim przekazać banalną, ale jakże uniwersalną receptę na szczęście.

Główni bohaterowie zmagają się z chorobami, które są pokłosiem wydarzeń z przeszłości, i które pogłębiają się przez odtrącanie innych ludzi - ze strachu przed skrzywdzeniem. To właśnie alienacja im najbardziej doskwiera, to przez nią są tak nieszczęśliwi. Nawet sam "finałowy boss" przeistoczył się w arcywroga, bo stał się samotny. Morał tej bajki jest dobrze znany, ale jakże pomijany we współczesnym świecie.
"Maniac" - zwiastun YouTube / Netflix
Głównych bohaterów na dobrą sprawę nie leczy ani nowoczesna medycyna, ani technologia. Dokłada im tylko kłopotów, choć poniekąd pomaga odkryć remedium. Mieli je niemal czas pod nosem. Znalezienie pokrewnej duszy i wspólne pokonywanie przeciwności losu to klucz do rozwiązywania wszelkich problemów. Samotność jest największym złem nie tylko w świecie "Maniaca", a serial nam tylko o tym w widowiskowy sposób przypomina.