Harówka od bladego świtu do późnej nocy i tylko pół godziny przerwy. Tak żyły polskie białe niewolnice
Służące w przedwojennej Polsce miały smutne i ciężkie życie. Były paniami do wszystkiego, pracownicami bez praw pracowniczych, meblami bez głosu, ofiarami brutalnych morderstw. Nazywano je tłumokami, tumanami, głupimi dziewuchami. Jednak niektórym się poszczęściło, jak chociażby prababci Angeli Merkel. Tym zapomnianym kobietom głos przywraca Joanna Kuciel-Frydryszak, autorka ksiązki "Służące do wszystkiego".
Chciałam przywrócić tym kobietom imiona i nazwiska, opowiedzieć ich historie. Trudność polegała na tym, że materiału o nich jest bardzo mało. Najważniejsze dla mnie było poszukiwanie relacji służących lub rodzin, które je posiadały, nawet w poprzednich pokoleniach. Takich rodzin było przecież bardzo dużo – to były bardzo tanie usługi, więc każda rodzina o stałych dochodach mogła sobie pozwolić na służącą. Wiele osób pamięta jeszcze służące z opowieści rodzinnych, na przykład, że babcia opowiadała im o swojej pomocy domowej.
Biografie tych kobiet było chyba dość podobne?
Tak. Kiedy opisałam już kilka, miałam już ogólny obraz życia służącej. Ich praca polegała głównie na sprzątaniu, praniu, gotowaniu, prowadzeniu domu. To był żywot smutny i monotonny. Służące nazywano tłumokami, tumanami, garkotłukami – dlatego to nie tylko książka o tych zapomnianych służących, ale również o klasie średniej.
Dlaczego w ogóle właśnie zawód służącej był tak popularny?
To była dla tych dziewcząt najszybsza droga do usamodzielnienia się, awans, przepustka do lepszego świata. Dla ubogiej dziewczyny ze wsi było to wyjątkowo atrakcyjne. Jeśli jej się poszczęściło, to już następnego dnia po przyjeździe do miasta, mogła mieć nie tylko pracę, ale również mieszkanie i wyżywienie. Służące mieszkały bowiem w domach swoich pracodawców. Nie stawały się jednak częścią rodziny, ale gospodarstwa domowego. Bliżej im było do sprzętu AGD niż do domowników.
Fot. Zdjęcie z książki "Służące do wszystkiego" / wyd. Marginesy
To były córki chłopów. Wyjazd do miasta był dla tych starszych już dziewcząt odmianą ich losu. Trzeba pamiętać o tym, że praca służącej – choć ciężka – była dla tych młodych kobiet zawsze lepsza, niż ta nędza, którą miały w domu.
Zacznijmy od początku: do miasta przyjeżdża młoda dziewczyna ze wsi, nikogo nie zna. Jak ona sobie radziła?
Mogła iść na targ, giełdę pracy. W Krakowie wszystkie chętne do pracy w domach i "panie kapeluszowe", które szukały swoich służących do wszystkiego, gromadziły się pod pomnikiem Adama Mickiewicza. Były też biura pośrednictwa, czyli w rzeczywistości działające na granicy prawa kantory stręczeń. Trzecia droga to prasa. Jeśli służąca umiała pisać lub czytać, mogła albo dać ogłoszenie do prasy, albo znaleźć interesującą ją ofertę. A czwarta droga, to pomoc znajomej służącej, bardzo często siostry.
Wróćmy do tych targów w Krakowie. Ich opisy były dla mnie szczególnie przygnębiające.
Tak, przypominały mi one relacje z targu niewolników w Stanach Zjednoczonych czy targów zwierząt. Patrzono, czy kandydatki są zdrowe, schludne...
... nie za ładne, żeby nie kusić panów domu.
I przede wszystkim silne. Największe wrażenie robi na mnie to oglądanie rąk przez panie, które sprawdzają, czy dziewczyna podoła, czy da radę przynieść węgiel na opał. W 1930 roku Maria Ankiewiczowa napisała w poradniku dla gospodyń "Służba domowa", że mają one prawo wymagać, by ich służąca nie miała zeza, nie pachniała brzydko, nie miała żadnych skaz…
Czyli po prostu, żeby to był ładny "mebel". Jak na meble przystało, one w ogóle nie miały głosu. Zawsze – czy to przy czytaniu Pani książki, czy to podczas oglądania serialu "Downton Abbey" fascynowało mnie to, że państwo nie bało się rozmawiać przy swoich służących o sekretach, wstydliwych sprawach, problemach. Czyli nie było oporów, tak jakby gospodarze tych kobiet obok nich w ogóle nie dostrzegali.
Dokładnie tak, polskie domy i mieszkania nie zawsze były duże, więc służąca była zawsze bardzo blisko. Ale była niema i niemal zupełnie niewidzialna.
Fot. Zdjęcie z książki "Służące do wszystkiego" / wyd. Marginesy
Było ich sporo. Istotą relacji na linii pomoc domowa-państwo było to, co pewna służąca wyraziła w ankiecie z 1919 roku: "jeśli pani dobra, to i służba". Jeśli tym dziewczynom udawało się trafić do dobrej rodziny, która traktowała je po ludzku, to one się odwdzięczały i wrastały w nią. Podczas poszukiwania materiałów do książki, natknęłam się na opis nagrobków, które państwo stawiało służącym, czy na przypadek, kiedy gosposia odziedziczyła po swojej pani apartament w Nowym Jorku. Była też Agnieszka Kokoszanka, która służyła pracodawcom kilkadziesiąt lat i została pochowana w ich rodzinnym grobowcu.
I ratowanie Żydów podczas II wojny światowej.
Polskie służące, które służyły u Żydów, doświadczały z tego powodu nieprzyjemności i ostracyzmu. Ale często wiązały się one ze swoimi żydowskimi rodzinami. I pomagały im potem właśnie w czasie okupacji niemieckiej. Praca nad rozdziałem, w którym piszę o kobietach, tych heroicznych analfabetkach, które ratowały dzieci z gett, ukrywały je, ryzykując życiem, była dla mnie najbardziej poruszająca.
One miały zresztą często już tylko pracodawców, prawda?
Były bardzo wyizolowane. W wielu przypadkach te kobiety nie miały już kontaktu ze swoimi rodzinami, bo te mieszkały daleko. Ani nie miały za co ich odwiedzić, ani kiedy – wychodne w niedzielę trwało kilka godzin. Ale były też służące, które przez lata wspomagały swoje rodziny. Wysyłały im pieniądze, żeby ojciec mógł na przykład kupić konia. Najczęściej łożyły one jednak na swoje nieślubne dzieci, które wychowywali ich krewni. Nie było bowiem możliwości, żeby służąca miała ze sobą dziecko.
Bardzo często były to dzieci panów.
Ten niewygodny "problem" bardzo często załatwiano pieniędzmi – dla rodziny niewielkimi, dla służących dużymi. Służące w ciąży miały wybór: zachować dziecko i stracić pracę, a więc również utrzymanie albo oddać dziecko na wychowanie i na nie płacić. Często przeznaczały na nie swoją całą pensję – niedużą, warto dodać.
Była jeszcze inna droga?
Trzecia droga, którą wiele kobiet wybierało, to było dzieciobójstwo. Noworodki wyrzucano na śmietnik, porzucano w polu, a bardzo często topiono je w sławojkach. W prasie powtarza się motyw, że usłyszano płac dziecka i znaleziono je w wychodku. Te młode kobiety radziły sobie z tym problemem w ten drastyczny sposób, bo nie miały znikąd pomocy.
Fot. Zdjęcie z książki "Służące do wszystkiego" / wyd. Marginesy
Problem polegał na tym, że one nie miały żadnych prawnych zabezpieczeń. W II RP powstał – nowoczesny jak na tamten czas – kodeks pracy. Nie objął on jednak służących. To były więc pracownice bez żadnych praw pracowniczych. Prawo z okresu zaborów, które zostanie w pełni uchylone dopiero w PRL-u, dawało prawo do – niezbyt mocnego – bicia służących. Była m.in. możliwość karania służącej chłostą, kiedy ta porzuci służbę. W latach 30-tych było to już było znacznie rzadsze, ale częste było pogardliwe traktowanie służących czy racjonowanie jedzenia.
Inne jedzenie dla państwa, inne dla służby?
Służąca wypiekała ciasto, jednak sama nie mogła go jeść. Sama czasem dostawała podłe jedzenie, bo była gorszą kategorią człowieka. Służąca nie siedziała też z państwem – jadła zawsze osobno w kuchni. Z relacji, do których dotarłam, wynika, że nawet jeśli gospodarze zapraszali służącą, by dołączyła do nich podczas posiłku, ona tego nie chciała.
Dlaczego?
Myślę, że dla nich było to po prostu zbyt trudne – dystans kulturowy był tak ogromny, że one nie wiedziały, jak się zachować przy pańskim stole. Te światy się nie przenikały – nawet jak gazownie organizowały kursy gotowania na kuchenkach gazowych, to oddzielnie dla pań, a oddzielnie dla pomocy domowych.
Służące zresztą często stawały się ofiarami nieumiejętnego korzystania z nowości, jaką były kuchenki gazowe. Co jeszcze im zagrażało?
Na przykład wypadały przez okno, bo okna otwierały się na zewnątrz. W latach dwudziestych pojawiły się nawet pasy zabezpieczające dla służby, bo te "okienne" wypadki były aż tak częste.
W ogóle sam fakt, że te służące pracowały od rana do późnej nocy, praktycznie bez chwili przerwy, dziś nie mieści się w głowie.
Tak, ten model dziś się już przeżył. Ale wtedy służące w ogóle nie załapały się na zmiany emancypacyjne i obyczajowe. Cały czas trwały w tej postfeudalnej rzeczywistości, w której biedni musieli służyć bogatym. Z planu dnia służącej, który znalazłam w jednej z gazet wynika, że pomoc domowa może mieć tylko pół godziny przerwy! A na Zachodzie służąca stała się już przecież profesją.
Fot. Zdjęcie z książki "Służące do wszystkiego" / wyd. Marginesy
Stopniowo o ich prawa zaczęły upominać się feministki i socjaliści, alarmowali publicyści czy duchowni. W 1904 roku pogadankę wygłosiła jedna z socjalistycznych działaczek, która zaapelowała, aby służącym udzielić w ciągu dnia czasu wolnego. Panie jednak tego nie rozumiały – co te służące miałyby niby robić, gdzie chodzić? A przecież były kina, restauracje, kawiarnie. Paniom nie mieściło się jednak w głowie, aby ich pomoce chciały tam przebywać.
Bo to nie byli ludzie?
Zdaniem państwa to były maszyny, które w ogóle powinny się cieszyć, że mogą mieszkać w mieście.
Jakieś największe skandale z udziałem służących?
Najbardziej podobała się notatka, w której przeczytałam, że niejaka służąca Petronela sprowadziła sobie do domu ulicznych grajków. Pod nieobecność państwa ona sobie z tymi dwoma mężczyznami baraszkowała. Najpierw się we trójkę upili, a potem przenieśli się do łóżka pracodawców Petroneli (śmiech). Jeden z chłopców śpiewał "Petronelo, kocham cię", wszyscy się śmiali, była zabawa po pachy. Oczywiście przyszli gospodarze, Petronela straciła pracę i pewnie dostała koszmarne rekomendacje, ale to było coś niewiarygodnie uroczego! Taki moment lekkości, pójście na całość.
Fot. Zdjęcie z książki "Służące do wszystkiego" / wyd. Marginesy
W starej prasie czytałam o służącej, która okradła panią i znaleziono ją w hotelu w zupełnie innym mieście. Kupiła sobie futro, sukienki i poszła do opery. Te dziewczyny miały często pragnienie, aby być takie jak pani. To zresztą panie bardzo denerwowało. Punktem zapalnym były m.in. cieliste rajstopy, które nosiło coraz więcej służących, a w mniemaniu pań z klasy średniej, one były zarezerwowane dla nich.
Czyli dla wyższej sfery.
Znalazłam też inną świetną historię. W Łodzi u bogatego przemysłowca służąca została wysłana do kina. Kiedy wróciła, wszyscy spali. To ją trochę zaniepokoiło, bo był wczesny wieczór, ale sama poszła spać. Rano dalej była cisza, służąca poszła więc do pokoju państwa, gdzie zastała ich martwych. Okazało się, że przemysłowiec i jego żona popełnili samobójstwo z powodu problemów finansowych, otruli też dziecko. Państwo zostawili kilka listów, w tym jeden dla ich pomocy domowej. Zostawili jej w nim wynagrodzenie i zegarek pani. To zupełnie bezprecedensowy przypadek.
Zdarzały się też morderstwa?
Oczywiście, służące, które służyły w bogatych rodzinach, były bardzo na nie narażone. Takie historie kryminalne często zaczynały się od tego, że pomoc domowa dostawała w głowę i padała trupem, a następnie plądrowano mieszkanie.
Ale była też inna droga.
Tak, przez rozkochiwanie w sobie tych panien. Często takie napady planowały szajki, co zdarzyło się służącej z warszawskiej ulicy Foksal, France Anczewskiej. Przedstawiciel gangu, Bolek Frelek, oświadczył się jej, a w dzień zaręczyn tę zakochaną dziewczynę wraz z koleżkami z zamordował, bo wiedzieli, że gospodarz Franki ma w domu pieniądze ze sprzedaży nieruchomości. To rozpaczliwe poszukiwanie miłości przez służące było bardzo smutne.
Fot. Zdjęcie z książki "Służące do wszystkiego" / wyd. Marginesy
Pamiętajmy, że te dziewczyny marzyły o tym, żeby wyjść za mąż i mieć własny dom. Dlatego lgnęły do mężczyzn, którzy okazywali im zainteresowanie. Panie bardzo się tych napadów obawiały. Twierdziły, że służące są łatwowierne, a pracodawczyniom wtórowała prasa, które wprost nazywała te dziewczyny głupimi.
Nie mogę nie wspomnieć o prababci Angeli Markel. To była niesamowita historia.
To już jakiś czas temu ujawnił biograf Angeli Merkel – nie powiedział jednak wprost, że jej prababcia była służąca. Dotarli jednak do tego polscy archiwiści i okazało się, że była to biedna pomoc domowa z Poznania, która udała się na służbę pod Gniezno i wróciła z dzieckiem. Wybrnęła z tej sytuacji w ten sposób, że wyszła za mąż. Jej syna Ludwik po I wojnie światowej wyjechał do Berlina i tam urodził się jego syn, a ojciec kanclerz Niemiec - Horst Kasner.
Czy ma Pani swoją ulubioną postać służącej?
Czuję się ich adwokatką, więc prawie wszystkie lubię (śmiech). Ale moją ulubioną jest Wikta Boguszówna, służąca Seweryna Udzieli, znanego etnografa z Krakowa. Była nie tylko niesamowicie przywiązana do rodziny, ale również pomagała Udzieli w pracy.
W jaki sposób?
Wikta długo nie rozumiała, dlaczego jej ukochany "pan starszy" wydaje tak dużo pieniędzy na szpargały, które u niej na wsi walają się po izbach. Pewnego dnia Udziela wziął ją jednak ze sobą do muzeum i pokazał jej wszystkie etnograficzne eksponaty. Wikta zobaczyła wtedy niezwykłą urodę tych przedmiotów: sukien, chustek, gorsetów, kaftanów. I potem któregoś dnia zobaczyła na rynku kobietę w najpiękniejszym gorsecie, jaki widziała i pomyślała, że świetnie nadawałby się on do muzeum. Powiedziała o tym potem rodzinie i Udzielowie byli zachwyceni, że i Wikta stała się etnografem.
Wikta dla rodziny Udzielów poświęciła najlepsze lata życia.
Przyszedł taki moment, że w życiu służącej pojawił się adorator. Pani Udzielowa już nie żyła, pan Udziela był sędziwego wieku, a Wikta opiekowała się domem. Kiedy ten mężczyzna jej się oświadczył, ona się nie zgodziła. – Dopóki pana starszego do trumny nie włożę, za mąż nie wyjdę – odpowiedziała. I rzeczywiście, wyszła za mąż dopiero po śmierci pana, w wieku 38 lat, nie miała już dzieci.
Fot. wyd. Marginesy
Służąca Zofii Nałkowskiej, która omotała pisarkę i zdobyła pozycję i przyjaciółki, i partnerki jak w związku miłosnym, chociaż nie ma dowodów, że taki ta relacja miała charakter. Adorowała Nałkowską i stopniowo ją zawłaszczała, potrafiła zrobić jej publicznie awanturę albo pisała karteczki: "Bierz się do roboty, bo z czego ja będę żyła?". W czasie powstania warszawskiego wywiozła archiwum Nałkowskiej, także z pewnością się zasłużyła dla naszej kultury, ale nie budziła sympatii.
Mrocznie.
Tak, to było dla mnie mało zrozumiałe. Nie wiemy, dlaczego pisarka zgodziła się na takie traktowanie. Prawdopodobnie z braku kogoś bliskiego i emocjonalnego deficytu.
Co w ogóle sytuacja służących mówi o klasowości w przedwojennej Polsce?
Przede wszystkim to, że było to społeczeństwo konserwatywne i patriarchalne, nieskore do demokratyzowania się i mocno przywiązane do swoich ról społecznych i statusu majątkowego. Jest to obraz raczej czarny. Kiedy Antoni Słonimski pojechał do Ameryki, dziwił się, że jego kuzyn siedział przy jednym stole ze służącą. To było w Polsce wręcz nieprawdopodobne!
Czyli XX-lecie międzywojenne nie jest takie wspaniałe, jak nam się wydaje.
Ten smutny obraz klasowej Polski był dla mnie swego rodzaju rozczarowaniem. Mitologizujemy XX-lecie, wydaje się nam, że dominowała wtedy klasa inteligentów na wysokim poziomie kultury. A tymczasem było to społeczeństwo na poziomie bardzo niskim, w którym "człowiek dla człowieka był zły" – jak grzmiała endecka posłanka Gabriela Balicka z trybuny sejmowej.