"Czytając o nich, czyta się o Lechu i Jarosławie". Zapomniane ciotki Kaczyńskich w książce Mariusza Szczygła

Jarosław Karpiński
Jak wyglądało dzieciństwo braci Kaczyńskich? Kim były dla nich siostry Woźnickie? Czy można napisać książkę o czymś czego nie ma? Rozmawiamy o tym z Mariuszem Szczygłem, reporterem, felietonistą, wydawcą, autorem "Nie ma”. Taki tytuł nosi najnowsza książka znanego dziennikarza.
Mariusz Szczygieł w swojej najnowszej książce opisuje jak wygląda życie z "nie ma" fot . Tomasz Pietrzyk / Agencja Gazeta
Posiadł pan nieznaną wiedzę na temat dzieciństwa braci Kaczyńskich i ujawnia w swojej najnowszej książce "Nie ma”.

Mariusz Szczygieł, reporter, felietonista, wydawca: – To nie jest do końca prawda. Napisałem w książce rozdział o dwóch pisarkach: Zofii i Ludwice Woźnickich pt. "Nieznajomy wróg jakiś”. Postanowiłem, że będzie to najdłuższy rozdział, bo ich nawet nie ma w świadomości jako pisarek. Ich książki zostały powyrzucane z publicznych bibliotek. Nie w takim sensie, że zostały ocenzurowane, tylko "zubytkowane”, jak mówią bibliotekarki. A "ubytkuje” się książki nieczytane i niewypożyczane. One były popularne jako pisarki w latach 60, zwłaszcza jako pisarki dla dzieci.


Mówimy o przyszywanych ciotkach braci Kaczyńskich.

Tak. Były bliźniaczkami, żydowskiego pochodzenia, w czasie okupacji ukrywanymi po aryjskiej stronie. Prawdopodobnie przeszły na katolicyzm, bo jedna z nich została matką chrzestną prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To jest opowieść, która odtwarza ich życie. W dawnych listach Zofii Woźnickiej do przyjaciółki wiele razy wspomina ona o - jak ich nazywa - Jarku i Leszku. Te wspomnienia kończą się, gdy bliźniacy dostają się na studia. Pani Zofia wkrótce potem umiera. A dokładnie popełnia samobójstwo, czym dokładnie powtarza czyn siostry. A więc siłą rzeczy, gdy odtwarzałem ich życie, musiałem zacytować te listy, które dotyczyły braci Kaczyńskich, którzy znajdowali się w ich kręgu i którymi Woźnickie bardzo się interesowały.
Ale tam nie ma żadnych sensacji, poza takimi, że Leszek odmroził sobie uszy. Czasami one wychodziły na spacer z Jarkiem i Leszkiem i jak pisała pani Zofia, ludzie robili szpaler na ulicy nie mogąc zrozumieć, jak dwie identyczne kobiety mogą prowadzić dwóch identycznych chłopców. To jest opowieść o tym, że one i oni byli jednością, że bliźnięta są ze sobą tak bardzo zespolone psychicznie, iż nie mogą bez siebie żyć. Mam nadzieję, że czytając o siostrach, czyta się o Jarosławie i Lechu. Rozmawiam też w tym rozdziale z przyjacielem obu sióstr, który także pochodzi z bliźniaczego związku i on mi powiedział, że jak umiera jedno z bliźniąt, to umiera też drugie. I tak było z Zofią i Ludwiką. Ale jeszcze raz podkreślę, że tam nie ma politycznych wątków.

To już ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że w pana książce nie ma polityki. A czy można napisać książkę o czymś czego "nie ma”?

Oczywiście, bo to jest właśnie książka o życiu z "nie ma”. Ktoś w życiu nie ma miłości, ktoś inny penisa, jeszcze ktoś nie ma grobu ojca, albo nie ma właściwej odmiany optymizmu. Ernest Skalski, który był kiedyś wicenaczelnym "Gazety Wyborczej”, zawsze mówił, że "dobry reporter upędzi bimber nawet z nogi od krzesła”. A nasza wieloletnia szefowa reportażu Małgorzata Szejnert dodaje: "ale z cukru bimber lepszy”. Można więc napisać książkę o "nie ma”, tak jak można napisać o "jest”.

To jest zbiór reportaży?

Nazwałbym to zbiorem opowiadań faktu, czymś między reportażem a esejem. Wszystko o czym piszę zdarzyło się naprawdę - albo ludzie, którzy mi to opowiadają są przekonani, że zdarzyło się naprawdę, bo pamięć może jednak płatać figle. To są bardzo różne historie ludzi, którzy zmagają się z różnymi "nie ma”. Celowo nie używam w książce słów takich jak "strata” czy "brak”.

Czego "nie mają” bohaterowie pana książki?

Zaczynam od opowieści o czeskiej poetce Violi Fischerovej, która nagle "nie ma” męża, bo on popełnia samobójstwo. Kiedy ona śpi, on do siebie strzela. Ale jej "nie ma” zamienia się w "ma”. W ten sposób, że nagle wytryskuje z niej nieprawdopodobny talent. Zaczyna pisać wiersze i w wieku 57 lat debiutuje w Czechach tomikiem poezji o swoim zmarłym mężu, o swojej traumie.

Ten tomik staje się objawieniem. Gdy ma 58 lat wydaje drugi tomik, a gdy ma 60 - trzeci. Zdobywa wszystkie nagrody, jakie można zdobyć w Czechach za literaturę. I to jest nadzieja, dla tych, którzy przeczytają moją książkę albo naszą rozmowę, że można zadebiutować i stać się wybitnym poetą nawet około 60, że nigdy nie jest za późno. Tylko za jaką ceną? Fischerova mówi, że wiersze były dla niej samoobroną, że ona się nimi broniła.

Takich nieprawdopodobnych, magiczno-poetyckich historii jest w pana książce więcej.

Wszystkie są takie. Łącznie jest ich 30, ale czasami zdarza się, że tworzę rozdział tylko z jednego zdania. Na przykład "Krótki wykład o 'nie ma' Hanny Krall”. I w tym wykładzie jest tylko jedno zdanie: "Wszystko musi mieć swoją formę, swój rytm, panie Mariuszu – Zwłaszcza nieobecność”. I to jest cały rozdział. Jeśli chodzi o formę, nie ma u mnie nudy.

Czechy też są obecne jak w poprzednich pana książkach.

Czechy są obecne poprzez postać Violi Fischerovej, ale dla czechofilów jest też opowieść pt. "Gwiazda wszystkich willi" o najbardziej awangardowej willi w Czechach. Powstała w 1930 roku w Pradze i jej właściciele zatrudnili wiedeńskiego architekta Loosa, który miał im "uszyć dom na miarę”. Muszę przyznać, że sam opis tego domu sprawił mi wiele kłopotów. W książce nie ma ilustracji. Ale Filip Springer, świetny reporter, który dużo pisze o architekturze i którego poprosiłem o konsultacje, aż trzy razy był niezadowolony z mojego opisu i mi go odsyłał. To jest taka willa, w której każdy pokój jest na innym poziomie niż pozostałe. To jest willa modernistyczna, ale patrząc na jej okna nie można sobie w ogóle wyobrazić wnętrza.

Właścicielka tego domu pani Müllerowa była niska, więc architekt tak zaplanował salon, żeby ona mogła schodzić do gości ze swojego pokoju i nie była od nich niższa. Stworzył dla niej cały system podestów do występowania i przemawiania. Müllerowie mieszkali w tej willi 18 lat, a potem państwo komunistyczne zabrało im tę willę. Mieściło się tam najpierw wydawnictwo, a potem Centrum Marksizmu i Leninizmu. I, jak mówi legenda, właściciel domu popełnił samobójstwo, a pani Müllerowa została w tej willi na kolejnych 20 lat, choć mogła być tam tylko sprzątaczką. Obecnie szefową tej willi, bo jest tam muzeum, jest Polka, krytyk architektury.

Te historie coś łączy poza "nie ma”?

One ze sobą rozmawiają. Mają układać się w jedną opowieść.

Czytelnicy pana poprzednich książek będą chyba bardzo zaskoczeni?

Ta książka jest chyba inaczej napisana. Tak czytam w recenzjach. Niektórzy mogą być zaskoczeni, że nie jest tylko o Czechach. Natomiast ci, którzy lubili w moich książkach radość, pogodę ducha i optymizm, które były ich częścią, zobaczą, że one nadal są obecne, ale mimo wszystko dominuje smutek. Mam jednak nadzieję, że "Nie ma” da wielu osobom pomysły na to, jak z tym smutkiem się zmierzyć i jak go zaakceptować. Bo jak nie zaakceptujemy smutku, to on się łatwo od nas nie odklei.