"To wam wystarczy?". Tak Wałęsa tłumaczy się z listu Kiszczaka, który znaleziono w USA

Rafał Badowski
– Nigdy Kiszczak mnie nie szantażował. Ja jestem nie do szantażowania – tak Lech Wałęsa skomentował list Czesława Kiszczaka do niego, w którym generał dawał do zrozumienia, że wie o kontaktach Wałęsy z SB. Dokument znaleziono w amerykańskim Instytucie Stanforda.
Lech Wałęsa zareagował na list Czesława Kiszczaka, który znaleziono w amerykańskim Instytucie Stanforda. Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta
Lech Wałęsa w rozmowie z "Rzeczpospolitą"powiedział, że nigdy nie dostał listu od Kiszczaka, choć nie wyklucza, że mógł on trafić do Kancelarii Prezydenta. – Myślę, że list został sfabrykowany już później przez obecnych podrabiaczy – stwierdził Wałęsa i dodał, że należy sprawdzić autentyczność dokumentu.

Były prezydent odniósł się też do sprawy na Facebooku. "Tak podrabiali, tak podrzucali, tak nasyłali agentów by mnie wrabiać i niszczyć raz jedni a dziś inni, ale to samo.. Czy to Wam wystarczy? Czy jeszcze dodać?" – napisał i do postu dołączył screeny pism z czasów PRL.

Pisma zawierają wytyczne dotyczące akcji, która miała na celu skompromitowanie liderów "Solidarności", w tym Wałęsy. Chodziło o restrykcje paszportowe, prowokowanie go przez media czy próbę wykreowania innego lidera, który miałby zastąpić Wałęsę na czele "Solidarności". Dołączył też kopie dokumentów, w których dziennikarze pisali, że SB fabrykowała dokumenty na jego temat.


Co było w liście Kiszczaka do Wałęsy
W czwartek pojawiła się informacja o tym, że Maria Kiszczak sprzedała Amerykanom dokumenty swojego zmarłego męża. Znajdował się wśród nich list Kiszczaka do Lecha Wałęsy, który opublikowało Polskie Radio.
Dokument pokazuje próbę rozgrywania ówczesnego prezydenta. I w sposób zawoalowany ma sugerować wiedzę na temat jego kontaktów z SB.

– W liście pisze (Kiszczak - red.), że stara się lojalnie szanować agenturę, wspomina, że jej ujawnianie w kraju jest niepotrzebne. Jednocześnie jest zaniepokojony pojawieniem się tzw. listy Antoniego Macierewicza – wyjaśnił dziennikarz "Rzeczpospolitej" Piotr Litka.