Harowały jak mrówki, ale zarabiały o połowę mniej. W Polsce międzywojennej bez kobiet nie było fabryk

Ola Gersz
Pracowały od świtu do późnego wieczora, zarabiały o połowę mniej niż mężczyźni, chowały niemowlęta pod stołem i chorowały z powodu złych warunków pracy. W Polsce międzywojennej kobiety masowo pracowały w fabrykach i to nie tylko w przemyśle włókienniczym, ale również... zbrojeniowym. Niestraszna była im ciężka praca, bo za coś trzeba było żyć.
Kobiety były w Polsce międzywojennej ważną częścią siły roboczej Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)
II Rzeczypospolita miała problem z kobietami, która decydowały się pracować w fabrykach.

"Samo istnienie robotnic przeczyło tradycyjnej roli i miejscu kobiety – one były na zewnątrz, często poza opieką ojca, męża czy pracodawcy, wykonywały pracę albo zupełnie wcześniej nieznaną, albo dotychczas przeznaczoną dla mężczyzn. Były nowym gatunkiem kobiet, niemożliwym do sklasyfikowania: ni to emancypantki, ni to część proletariackiej masy" – czytamy w książce "Anioł w domu, mrówka w fabryce" Alicji Urbanik-Kopeć.

Dyskusja wokół robotnic zaczęła się jednak juz wcześniej, jeszcze przed 1918 rokiem. Pod koniec XIX wieku kobiety stanowiły bowiem jedną czwartą klasy robotniczej w miastach Królestwa Polskiego.


Podczas I wojny światowej i walk Polaków o niepodległość robotnic było jeszcze więcej. Z racji zaangażowania mężczyzn w walkę, to kobiety zajmowały ich miejsca w zakładach pracy. Stawały przy taśmach produkcyjnych i lżejszych maszynach, składały opakowania, napełniały pojemniczki pastą do butów, szyły. Były wszędzie, harujące jak mrówki, niewidoczne, bez głosu.
Fot. NAC
Bo kobiety, jak to kobiety, miały w fabrykach znacznie trudniej. Nie tylko z powodu warunków, ale również podejścia społeczeństwa.

"W najlepszym razie traktowano pracownice fabryk jak młodsze, gorsze siostry, które należy edukować, chronić i którym należy pomagać, lecz w żadnym razie się na nich nie wzorować" – pisze Urbanik Kopeć.

Nadeszła pora, aby o nich przypomnieć, tak jak zrobiliśmy to już ze służącymi, prostytutkami i mieszkankami wsi.

Za coś żyć trzeba
Dlaczego kobiety zaczęły pracować?

W głównej mierze chodziło o utrzymanie siebie i rodziny. Pracowały i panny z biednych rodzin, i samotne matki, i ubogie żony. Polska międzywojenna, która kojarzy nam się z blichtrem, Adrią i Eugeniuszem Bodo, borykała się bowiem ze skrajną nędzą najuboższych klas. Czy to na wsi, czy w mieście.

Kobiety często nie miały więc wyboru: musiały pracować. Ale gdzie? Dla tych wykształconych były prace umysłowe, z których najpopularniejsza była posada nauczycielki. Dla bezdzietnych panien najlepsza była praca służących. Dla reszty, czyli kobiet, które nie pobrały żadnej edukacji, pochodziły z najniższych klas społecznych i które z powodu posiadania dzieci nie mogły sobie pozwolić na pracę poza domem (jak w przypadku pomocy domowych) zostawała fabryka.
Fot. NAC
Jednak nie zawsze chodziło tylko o pieniądze. Młode kobiety, panny coraz częściej decydowały się na pracę zarobkową, aby uniezależnić się od rodziny. Własne pieniądze pozwalały im na prowadzenie własnego życia, które nie będzie zależne od ojca czy męża. Kiedy te pracujące kobiety decydowały się potem na małżeństwo, bardzo często chciały łączyć życie rodzinne z zawodowym i wybierały partnerski rodzaj związku.

Nie tylko włókniarki
Współczesnych może zdziwić, ile kobiet pracowało w Polsce międzywojennej w fabrykach. W 1931 r. było ich blisko 341,4 tys., co stanowiło 39,6% wszystkich polskich pracownic fizycznych.

W jakich sektorach przemysłu najczęściej pracowały Polki? Głownie królowało tu włókiennictwo, którego zagłębiem była Łódź. To o włókniarkach mówiło się najczęściej w kontekście pracy kobiet w fabrykach, to również włókiennictwo było najbardziej sfeminizowanym przemysłem w Polsce.

Jednak kobiety znajdowały zatrudnienie nie tylko w przemyśle odzieżowym – można było znaleźć je wszędzie, w tym również w sektorach, które wcześniej były dla nich zamknięte: w przemyśle farmaceutycznym, metalurgicznym, chemicznym, poligraficznym, a nawet zbrojeniowym.

Oczywiście w tych "męskich" fabrykach zajmowały one specjalne stanowiska. Zgodnie z ustawą o pracy kobiet i młodocianych z 2 lipca 1924 roku dawano im zajęcia, które nie wymagały dużego wysiłku fizycznego, nie odbywały się w warunkach szczególnie szkodliwych dla zdrowia i które nie zagrażały "moralności i dobrym obyczajom".

Pominięte przez emancypantki
Prawo prawem, ale rzeczywistość wyglądała jednak często zupełnie inaczej. Robotnice pracowały bowiem od świtu do późnego wieczora (co znacznie wybiegało ponad ilość godzin pracy, którą regulowała ustawa), chorowały z powodu warunków pracy i przemęczenia, a także często musiały pracować w niesanitarnych warunkach.
Fot. NAC
Jak podkreślają historycy, traktowano je jak gorszy rodzaj pracownika najemnego. Znaczący jest tu sam w sobie fakt, że kobietami zaczęto zastępować w fabrykach... nieletnich. Na zatrudnianie dzieci nie pozwalało już bowiem w II Rzeczypospolitej prawo.

Kobiety można było również łatwo wyzyskiwać w przemyśle, ponieważ związki zawodowe tworzyli głównie mężczyźni, których ich kwestie raczej nie interesowały. Jak czytamy w "Anioł w kuchni, mrówka w fabryce" robotnice praktycznie nie istniały też w dyskursie emancypacyjnym. Kiedy aktywiści i prasa nieśmiało przebąkiwały o prawach służących czy prostytutek, o robotnicach wciąż uparcie milczano.

"Na swojej bardzo trudnej i upokarzającej nieraz drodze ku równouprawnieniu emancypantki niemal przeoczyły klasę społeczną, w której te wszystkie dylematy musiały być rozwiązywane na bieżąco, w praktyce. Zapatrzone w Angielki, Francuzki i Amerykanki, praktykujące prawo i studiujące medycynę, nie zwróciły uwagi na rzeszę kobiet, które musiały mijać codziennie na ulicy – na robotnice fabryczne" – pisze Alicja Urbanik-Kopeć.

Tańsza siła robocza
Nie chodziło jednak tylko o warunki, ale również o płace. Mimo że kobiety teoretycznie miały już swoje miejsce na rynku pracy, ten był wciąż nierówny płciowo. Kobiety zarabiały więc znacznie mniej od mężczyzn i miały małe szanse na awans zawodowy.

W 1935 r. średnia pensja kobiety były nawet dwukrotnie niższa od pensji mężczyzny. To tyczyło się również... włókiennictwa, w którym dominowały kobiety. Tam zarobki kobiet były o 30 procent niższe od zarobków mężczyzn. Z kolei w rodzinach robotniczych w Warszawie, Zagłębiu Dąbrowskim, na Śląsku oraz w Łodzi aż 78 procent domowego budżetu stanowiła pensja męża.

To wszystko było oczywiście wbrew prawu. Zgodnie z ratyfikowanym przez Polskę traktatem wersalskim z 1919 r., który ustanowił Międzynarodową Organizację Pracy, państwa miały obowiązek zapewniania równej płacy bez względu na płeć. W II Rzeczpospolitej nie zwracano jednak na to uwagi.
Fot. NAC
Kobiety miały być jeszcze tańszą siłą roboczą niż pochodzący z tej samej klasy społecznej mężczyźni.

Dziecko pod stołem
Problemem, który wiązał się z robotnicami, była również rola matki, która uważana była w społeczeństwie za najważniejszą rolę każdej kobiety.

Na robotnice-matki patrzono więc często nieprzychylnym okiem, gdyż zostawiały swoje dzieci w domach. "Publikująca w „Nowym Słowie” doktor Wróblewska, autorka artykułu »O ochronie pracy kobiet« (...) stwierdzała krótko, że odsunięcie robotnicy z dziećmi od pracy to »przy dzisiejszych warunkach rzecz niemożliwa. Kobieta, matka, idzie do pracy nie dlatego, że chce, lecz dlatego, że musi«. Do pracy w fabryce, oczywiście" – pisze Alicja Urbanik-Kopeć.

Jej słowa dziś mogą budzić kontrowersje (Wróblewska podkreślała, że praca nie można kłócić się z rolami, które kobiecie przypisała kultura, czyli byciem posłuszną mężowi, pobożną i nieskalaną moralnie) ale prawdą jest, że zapewnienie dobrych warunków matkom było (i jest do dziś) kluczowe.

W swoich postulatach doktor Wróblewska domagała się więc skróconych godzin pracy i zakazu pracy nocnej, by matki mogły się zająć dziećmi po pracy, wolnej niedzieli (aby kobiety mogły pójść do kościoła) czy wprowadzenia urlopu macierzyńskiego bezpośrednio przed porodem i po nim.
Fot. NAC
"Przy znacznym skróceniu dnia pracy i przy rzeczywiście wystarczającej płacy oraz udoskonalonem szkolnictwie, obejmującym dzieci od lat najmłodszych, da się pogodzić konflikt między obowiązkami rodzinnymi kobiety a jej pracą zarobkową" – pisała, przytaczana przez książkę "Anioł w domu, mrówka w fabryce" Wróblewska.

Tutaj też rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Pracujące matki nie miały wsparcia państwa, a pojawiających się co jakiś czas postulatów o urlopie macierzyńskich czy zakładaniu ochronek dla dzieci przy zakładach nie traktowano poważnie.

Kobiety musiały więc kombinować. Niektóre z nich przynosiły nawet niemowlęka do pracy, a koszyki z nimi kładły... pod stołem. Robiła tak między innymi Aleksandra Piłsudska, żona Józefa Piłsudskiego, która urodziła swoją córkę Wandę w momencie, kiedy przyszły marszałek był w więzieniu. Piłsudska wróciła więc do fabryki dziewięć dni po porodzie, wzięła ze sobą zawinątko, a zaprzyjaźniony dyrektor zgodził się, żeby dziecko było niedaleko jej.

Paniom już dziękujemy
Kobiety powinny być w świetle prawa traktowano jako pełnoprawni pracownicy, Wiemy już, że tak nie było.

Jednak nie to było najgorsze. Najgorszy był brak perspektyw i niepewna przyszłość, bo kobieta w każdej chwili mogła stracić pracę na rzecz mężczyzny.

"(...) domagano się żeby redukcja, jeżeli jest konieczna, była przeprowadzana rzeczowo, tj. żeby zwalniano mężatki, których mężowie pracują, panny pozostające na utrzymaniu rodziców i te osoby, które posiadają dostateczne środki utrzymania" – mówili członkowie związku zawodowego na zebraniu w jednej z fabryk amunicji.

Robotnice w Polsce międzywojennej niczego nie mogły być więc pewne.