Oscary dawno nie miały takiego kryzysu. Będą duże zmiany, widzowie mają dość

Ola Gersz
Czekamy na Oscary czy może nie za bardzo? Ta druga odpowiedź odpowiedź pojawia się niestety coraz częściej, szczególnie wśród Amerykanów. Oscarowa Akademia jest zdesperowana: musi przywrócić zainteresowanie ludzi i ściągnąć ich 24 lutego przed ekrany. Tylko czy tegoroczne innowacje w tym pomogą?
Akademia liczy na to, że Lady Gaga i Bradley Cooper przyciągną widzów przed ekrany Fot. kadr z filmu "Narodziny gwiazdy"
Okres swojej świetności Oscary mają już za sobą. "Akademia nie może już liczyć na to, że widzowie pojawią się przed telewizorami na samo hasło «Oscar»" – pisze Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, autorka bloga "Zwierz Popkulturalny", w książce "Oscary. Sekrety największej nagrody filmowej". W takim razie co ich zwabi?

Oscarowa Akademia (pełna nazwa: Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej) zadaje sobie to pytanie od kilku, kilkunastu lat. Musiała jednak zacząć myśleć nad odpowiedziami w trybie przyspieszonym, kiedy ubiegłoroczną galę obejrzało najmniej ludzi w historii: 26 milionów Amerykanów. A nagrody nagrodami, najważniejsza jest oglądalność. Która coraz bardziej spada.


Poza Stanami Zjednoczonymi Oscary wciąż traktowane są prestiżowo. Pokazuje to chociażby radość Polaków, gdy "Zimna wojna" dostała aż trzy nominacje albo pełne sale na przedpremierowych pokazach nominowanych filmów. Złote statuetki (chociaż tak naprawdę są one pozłacane) są dalej dla europejskich widzów znakiem prestiżu.

Jednak sami Amerykanie podchodzą do tej nagrody trochę inaczej. Nie traktują Oscara jak Super Bowl, nie robią z tego narodowego święta, większość ma ceremonię absolutnie gdzieś.

Zwykli obywatele – którzy nie są filmowymi koneserami – chodzą do kina na filmy popularne: blocbustery, jak kolejne komiksowe przeboje Marvela czy tytuły z największymi gwiazdami. Ale na Oscarach tych filmów jest coraz mniej. W ostatnich latach nominowane i zwycięskie były filmy, które nie były hitami w amerykańskich kinach – "Moonlight" był po "Hurt Lockerze" najmniej kasowym nagrodzonym filmem w historii. Akademia próbowała to zmienić. Latem ogłoszono, że utworzona zostanie nowa kategoria – film popularny. Jednak pomysł tak skrytykowano, że gremium wycofało się rakiem. Podobno Oscary za filmy popularne (czyli m.in. blockbustery) mają zostać przyznane w przyszłym roku. Na razie "Czarna Pantera" – która pewnie wylądowałaby w tej nowej kategorii, co wzbudziło największe kontrowersje – konkuruje o nagrodę za najlepszy film.

Do tego Akademia wciąż odwraca się plecami do Netflixa. "Ludzi od kina odciąga internet, a organizatorzy nagród i festiwali nadal nie wiedzą, czy filmy produkowane przez platformy streamingowe to już kino czy telewizja. I muszą się szybko zdecydować, bo widzowie chcą oglądać filmy na komputerach, a jeszcze lepiej – na komórkach" – pisze Katarzyna Czajka-Kominiarczuk.

Jeśli więc wśród nominowanych filmów nie ma tytułów, które przeciętny Amerykanin oglądał i polubił – a załóżmy, że nie jest on takim fanem kina, że do seansu przekonają go Oscary – to po co ma oglądać ceremonię? Podkreślmy, że ceremonię przydługą i bombastyczną, na której uhonorowani statuetkami zostaną ci, których się doskonale spodziewamy. Żadnych zaskoczeń raczej więc nie będzie.

Producenci tegorocznej – już 91. – gali dwoją się więc i troją, żeby przyciągnąć przed ekrany więcej ludzi. Ale jak pokazują ich pomysły, związane z nimi kontrowersje oraz problemy to wcale nie jest takie łatwe.

Po pierwsze – za długo
W 1929 roku pierwsza gala rozdania Oscarów trwała rekordowo krótko, bo 15 minut, w 2002 w. rekordowo długo – cztery godziny i 23 minuty. Obecnie przyjęło się, że średni czas trwania ceremonii to 3,5 godziny.

To wciąż długo – momentami podczas transmisji naprawdę trudno wysiedzieć. Zwłaszcza podczas podziękowań nagrodzonych. Wśród nich oczywiście zdarzają się cytowane po latach perełki, ale najczęściej jest to litania imion i nazwisk osób, którym laureat Oscara dziękuje, a o których widz nigdy wcześniej nie słyszał.

W 2010 r. ustalono, że podziękowania mogą trwać maksymalnie 45 sekund, a w 2018 r. prowadzący Jimmy Kimmel obiecał, że ten kto wygłosi najkrótszą przemowę wygra całkiem nowy skutek wodny (zwycięzcą został Mark Bridges, laureat nagrody za najlepsze kostiumy do filmu "Nić widmo"). Jednak mało to zmieniło – gale wciąż są niemiłosiernie długie.
W tym roku Akademia postanowiła działać. 91. ceremonia rozdania Oscarów ma trwać "tylko" 3 godziny. Dlatego nagrody w niektórych kategoriach mają zostać przyznane podczas telewizyjnych reklam, a później skrótowo wmontowane w transmisję.

Do gali zostało 17 dni, a wciąż nie wiadomo, których kategorii widzowie nie zobaczą podczas transmisji. Według Karey Burke, szefowej ABC Entertainment (stacja ABC transmituje galę), ta niewiedza wokół tegorocznych Oscarów to wcale nie wada i dowód na to, że w Akademii panuje chaos, ale zaleta.

– Paradoksalnie zauważyłam, że te niejasności wokół Oscarów sprawiają, że cały czas się o nich rozmawia i wzbudzają ciekawość. Ludzi naprawdę to obchodzi. Myślę, że to fascynujące. To dla mnie dowód na to, że Oscary wciąż są ważne – powiedziała mediom Burke.

Można jednak założyć, że podczas reklam przyznane zostaną nagrody, które dla przeciętnego widza są najnudniejsze: krótkometrażowe filmy fabularne i dokumentalne oraz być może dźwięk i montaż dźwięku. Na pewno wybór tych "najnudniejszych" kategorii pokaże, jaki według Akademii jest stosunek Amerykanów do kina.

Oby do pasma reklamowego nie trafiły najlepsze filmy zagraniczne. Jeśli wygra "Zimna wojna", naprawdę chcemy to w Polsce widzieć.

Po drugie – problem z prowadzącym?
Tego Akademia nie planowała, ale tegorocznej ceremonii oscarowej nikt nie poprowadzi. Po raz pierwszy od 30 lat.

Nie tak miało być. Pierwotnie prowadzącym ceremonię miał być aktor i komik Kevin Hart. Jednak ten zrezygnował w grudniu, kiedy na jaw wyszły jego homofobiczne żarty i wpisy w mediach społecznościowych. M.in. w 2010 r. powiedział, że nie ma nic do gejów, ale jako heteroseksualny mężczyzna zrobi wszystko, co będzie mógł, aby jego syn nie był homoseksualistą.
Od grudnia amerykańskie media informowały, że prowadzący wciąż jest poszukiwany, ale nie ma żadnych chętnych. Można by się zdziwić – naprawdę nikt nie chce poprowadzić takiej prestiżowej imprezy?

Prawda jest jednak taka, że to dość niewdzięczna robota. Nie dość, że trzeba tygodniami przychodzić na próby, być na zawołanie producentów, przygotować długi monolog oraz umieć błyskawicznie zareagować w takich kryzysowych sytuacjach, jak odczytanie złego laureata w 2017 r., to jeszcze pensja nie zwala z nóg.

"Jimmy Kimmel ujawnił, że za poprowadzenie Oscarów w 2017 r.dostał 15 tysięcy dolarów. Dla porównania jego roczny kontrakt na prowadzenie talk-show to 15 milionów dolarów. Podobne gaże dostawali w ostatnich latach niemal wszyscy prowadzący – widełki, w których negocjowali pensje, nie były szczególnie wysokie. «Hollywood Reporter» szacuje, że mówimy o gaży w przedziale 15-20 tysięcy dolarów. Dla porównania – prezenty, które dostają nominowani twórcy, są co roku warte około 100 tysięcy dolarów" – pisze Katarzyna Czajka-Kominiarczuk w książce "Oscary. Sekrety największej nagrody filmowej".

Małe pensje, ale duży prestiż – to była więc przez lata największa zachęta dla prowadzących, wśród których byli głównie aktorzy i komicy. Dopiero w ostatnich latach – także w celu przyciągnięcia większej widowni – do prowadzenia ceremonii zaczęto zatrudniać gospodarzy popularnych telewizyjnych talk-show, jak wspomniany Kimmel czy Ellen DeGeneres.

Akademii nie udało się znaleźć zastępcy Harta (podobno, a może to jej świadomy wybór?), ale czy widzów przyciągnie brak gospodarza? Nie wiadomo.

Ostatni raz taka sytuacja miała w 1989 r. i... skończyło się tragicznie. Zamiast monologu otwarcia przygotowano 11-minutowy występ muzyczny, który okazał się całkowitym koszmarem. Sekwencja z udziałem Królewny Śnieżki i Roba Lowe'a była tak zła, że producenta Allana Carra nie chciano już potem nigdzie zatrudnić.
Co zamiast monologu otwarcia? Producenci 91. gali milczą i nie ujawniają żadnych szczegółów. Mówi się, że nacisk będzie położony na muzykę – w tym roku wśród nominowanych są bowiem filmy muzyczne: "Bohemian Rhapsody" i "Narodziny gwiazdy".

Na pewno producenci skupią się na gwiazdach, które będą wręczały statuetki. Tutaj na pewno Akademia zaszaleje i – jak próbuje robić co roku – zaangażuje do tej roli ludzi popularnych i lubianych przez ludzi w każdym wieku (wiadomo już, że będą to np. Jennifer Lopez, Daniel Craig i Charlize Theron). W końcu znane twarzy przyciągają ludzi.

Tutaj też pojawiła się kontrowersja – podobno zwycięzcy w kategoriach aktorskich z poprzedniego roku nie wręczą Oscarów nagrodzonym aktorom, co będzie złamaniem oscarowej tradycji. Nie spodobało się to już chociażby Alison Janney, która w 2018 r. otrzymała statuetkę za "Jestem najlepsza. Ja, Tonya". Na Twitterze wyznała, że "złamało jej to serce".

Po trzecie – piosenki
Co roku nominowanych do Oscara jest kilka (zazwyczaj pięć) najlepszych oryginalnych piosenek – czyli takich, które napisano specjalnie do filmu. Jednak coraz więcej widzów podważa sens tej kategorii. Dlaczego? Przecież (praktycznie) wszyscy lubimy muzykę, prawda?

Prawda, ale wydaje się, że filmowa piosenka jest już trochę passe. Owszem ta kategoria miała sens, kiedy w Hollywood złote lata przeżywał musical. Ale teraz filmowe musicale pojawiają się na ekranach kin raz na kilka lat (chociaż ostatnią mają dobrą passę: w 2017 r. był "La La Land", w 2018 r. "Król rozrywki", teraz doceniono muzykę i jedną z piosenek z "Mary Poppins powraca").
Poza musicalami i filmami animowanymi Disneya (które też są w sumie musicalami) filmy pojawiają się zwykle na napisach i mało kto je zwykle kojarzy. Wydaje się, że nie wrócą już czasy, kiedy Oscary otrzymywały hity, które stały się ponadczasowe, jak "Time of my Life" z "Dirty Dancing", "I Just Called to Say I Love You" z "Kobiety w czerwieni" czy "My Heart Will Go On" z "Titanica" (gala w 1998 r., w którym "Titanic" otrzymał aż 11 nagród była zresztą galą idealną – dominował film, który oglądał każdy).

Akademia zauważyła ten problem z piosenkami już jakiś czas temu – nie chodziło bowiem tylko o nominowane utwory, które nie zawsze były znane szerokiej publiczności, ale również o występy. Utwory walczące o statuetkę trzeba było bowiem na gali zaśpiewać, a mało znana piosenka nie przyciągnie tłumów przez ekran. Albo zaczęto więc zauważać utwory śpiewane przez gwiazdy (jak Adele i "Skyfall"), albo zatrudniać sławy do śpiewania nominowanych utworów (w 2005 r. wszystkie piosenki wykonała Beyonce).
W tym roku postanowiono pójść o krok dalej. W ramach skracania gali ogłoszono, że spośród pięciu piosenek – "Shallow" z "Narodzin gwiazdy", "All the Stars" z "Czarnej Pantery", "The Place Where Lost Things Go" z "Mary Poppins powraca", "When A Cowboy Trades His Spurs For Wings" z "Ballady o Busterze Scruggsie" i "I'll Fight" z "RBG" – tylko dwie zostaną zaśpiewane na ceremonii.

To się nie spodobało i części widzów, i artystom. Podobno najbardziej wkurzyła się Lada Gaga – jej piosenka "Shallow" była jedną z dwóch, które miały być zaśpiewane na gali – która stwierdziła, że wszyscy artyści powinni mieć szansę się zaprezentować.

W końcu Akademia ustąpiła. Jednak pojawiają się głosy, że ustępować nie powinna. "Shallow" z "Narodzin gwiazdy" to olbrzymi hit, który ma szansę zostać jednym z filmowych klasyków. Do tego na scenie zaśpiewają go razem Lady Gaga i Bradley Cooper – gwiazdy filmu, które do tego otrzymały nominacje do Oscara. Przebojem było także "All the Stars" Kendricka Lamara, czyli jednego z najbardziej uznanych obecnie raperów, oraz SZA. I to właśnie te piosenki miały być wykonane na gali.
Jednak pozostałe trzy nie są hitami, raczej nie przyciągną więc przed ekrany tłumów. Z jednej strony można było z nich zrezygnować w imię oglądalności, ale z drugiej – czy nie byłby to brak szacunku dla artystów? Co wybrać: komercję czy sztukę? Akademia wciąż tego nie wie, widzowie w sumie też nie.

Widzowie posłuchają więc podczas gali wszystkich piosenek (na razie jednak nie wiadomo, czy na ceremonii pojawi się Kendrick Lamar), ale producenci i tak starają się, żeby było jak najbardziej atrakcyjnie. Obok Lady Gagi i Bradleya Coopera jedną z piosenek wykona więc piosenkarka i aktorka Jennifer Hudson, a utwór z "Mary Poppins powraca" ma zaśpiewać "tajemnicza gwiazda", a nie Emily Blunt (szkoda). Być może będzie to Julie Andrews, oryginalna Mary Poppins? To by było naprawdę coś.

Jak uratować Oscary?
Co zrobić, żeby ceremonia rozdania Oscarów znowu była atrakcyjna dla widzów, a nie tylko oscarowych maniaków? Jak pokazują pomysły samej Akademii, ona sama tego nie wie. To tak naprawdę metoda prób i błędów – zobaczymy co się uda (niektóre szalone i zabawne akcje, takie jak zamówienie na galę pizzy przez Ellen Degeneres czy słynne selfie z gwiazdami), a co nie (zaangażowanie jako prowadzących duetu młodych aktorów Anne Hathaway i Jamesa Franco w 2011 r.) i jedziemy z tym koksem.
Na pewno musi być krócej, zabawniej i mniej przewidywalnie – ale z tym ostatnim raczej trudno coś zrobić. Ceremonia rozdania Oscarów wieńczy bowiem inne filmowe gale, na których staje się już jasne, kto jest faworytem.

Chociaż czy na pewno? Jeśli Akademia przestanie nagradzać aktorów za całokształt (co się często zdarza, jak w przypadku Gary'ego Oldmana z Oscarem za "Czas mroku" i Leonarda DiCaprio za "Zjawę" – Oscary powinni dostać dawno, a tym razem byli lepsi od nich), a zacznie doceniać konkretne role, a co za tym idzie często młodszych i mniej znanych artystów, na pewno będzie ciekawiej.

Ale co zrobić z filmami? Dalej stawiać na więcej niszowych produkcji czy może polubić się z blockbusterami i nie bać się kategorii filmu popularnego? Szczerze mówiąc, zupełnie nie wiadomo jak to rozegrać, a wątpliwości są olbrzymie. Czajka-Kominiarczuk pisze w "Oscarach. Sekretach największej nagrody filmowej":

Jasne, decyzje akademików nie są zbieżne z wyborami przeciętnego widza, ale jednocześnie kino popularne w ostatnich latach niekoniecznie wspinało się na szczyty swoich możliwości. Nikomu chyba nie byłoby przykro, gdybyśmy pożegnali się na zawsze z formułą filmu oscarowego. Nagrody trafiające do filmów pasujących do pewnego schematu nie są bowiem szczególnie ciekawe. Niestety pomysł utworzenia nowej nagrody dla filmu popularnego może sprawić, że coraz częściej będą powstawały małe filmy pod "poważnego Oscara", a pozostałym pozostanie batalia o nagrodę popularną.

Wydaje się jednak, że to głównie filmy są przyczyną coraz mniejszej widowni. Może więc rozdzielenie kategorii byłoby pomocne? Może, gdyby oddzielne nagrody miały filmy w stylu "Manchester by the Sea" i "Moonlight" oraz "Czarna pantera" i "Mad Max" wszyscy byliby zadowoleni? Warunek musi być jedne: nie sprawi to wrażenia, że filmy "popularne" to te gorsze. A tak się może stać. A może jak na Złotych Globach oddzielić dramaty od komedii i musicali?

Czajka-Kominiarczuk ma też inny pomysł, który może uratować powoli umierają galę:

Wydaje się, że los Oscarów jako gali rozdania nagród zależy przede wszystkim od tego, jak potoczą się sprawy związane z prawami do emisji. Dziś należą do telewizji ABC (w Stanach). Kto wie, może odpowiedzią na bolączki Akademii byłoby nawiązanie współpracy z którąś z platform streamingowych, a może otworzenie streamingu na cały świat. To pomysły, które dziś wydają się szalone, ale jednocześnie mam wrażenie, że telewizja nie gwarantuje już najszerszej możliwej widowi na świecie.

A może trzeba po prostu przekłuć oscarową bańkę? Mniej patosu i snobizmu, a więcej lekkich żartów i luzu? Na gali rozdania Złotych Globów wszyscy piją alkohol przy kameralnych stolikach i wydają się bawić świetnie. Może to jest rozwiązanie?