Kujda, czyli jak zwykle własny agent. PiS walczy z układem, ale od lat sam go tworzy

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
To było tuż po tym, jak Kaczyński przegrał w polityce po raz pierwszy. "Polską rządzi układ, którego dalsza dominacja skończy się zanikiem państwa" – przekonywał Teresę Torańską w 1994 roku. Także książka Andrzeja Zybertowicza, o kraju na wskroś przeżartym agenturą, była już wówczas dostępna w księgarniach. Jej zawartość niewiele odbiegała od tego, co potem zyskało u Profesora miano teorii układu, eksploatowanej do dna przez PiS.
Na zdjęciu autorka materiału Karolina Lewicka, dziennikarka TOK FM i politolog. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Do każdych kolejnych wyborów partia szła z hasłem wywrócenia stolika, przy którym – by bezczelnie kraść publiczny grosz - rozsiedli się politycy, przestępcy, biznes i ludzie ze służb. Pech chciał, że partia Kaczyńskiego agentów, postkomunistów oraz układy – i owszem – znajdowała, ale zawsze u siebie.

Aktualnie Kaczyński jest zaskoczony agenturalną przeszłością swojego bliskiego i wieloletniego współpracownika Kazimierza Kujdy (ten współpracy z SB najpierw się wypierał, ale jak się wyspał, to sobie tych kilka lat z własnej biografii jednak przypomniał). Teczki TW „Ryszarda” spadły na prezesa jak grom z jasnego nieba, przy czym Kaczyński nie omieszkał – w wywiadzie dla PAP - sprawy zbagatelizować: Kujda był agentem pięciorzędnym, a z esbeckiego szamba się wygrzebał.


Akurat tutaj prezes ma dużo wyrozumiałości, której brak dla Lecha Wałęsy, zwanego przez prawicę wyłącznie „Bolkiem”. To nie zaskakuje, bo przecież PiS to partia systemowej hipokryzji. Zaciekle walczy z establishmentem, w skład którego Jarosław Kaczyński wchodzi od 1989 roku, odkąd został senatorem z Elbląga. Polskie państwo utrzymuje prezesa od 30 lat, wszak jest zawodowym posłem i nigdy nie robił nic innego, nie licząc lat spędzonych za młodu na uczelni.

PiS wziął dekomunizację na sztandary, przytulając jednocześnie funkcjonariuszy dawnego reżimu, takich jak Piotrowicz, Kryże, Jasiński, Wolski, Czabański, Kostrzewski, Przyłębski czy Karski, nie mówiąc już o systematycznym powrocie do przeszłości w codziennej działalności partii rządzącej. Także PiS latami gardłował o uwłaszczeniu nomenklatury, tymczasem spółka Srebrna to modelowa wręcz historia uwłaszczania się na tysiącach metrów kwadratowych biur i gruntów "Expressu Wieczornego”", majątku po nieboszczce PZPR.

Kujda złożył dymisję
, która została przyjęta, gdyż – jako rzecze Beata Mazurek - „jest problemem dla naszego środowiska”. Tyle że takie "problemy" - prawdziwe, a czasem wykreowane - były w tym środowisku od zawsze. Już za pierwszego PiS-u słynna afera gruntowa zakończyła się przecież ściganiem swoich: Prokuratora Krajowego i szefa MSWiA Janusza Kaczmarka oraz szefa policji Konrada Kornatowskiego i prezesa PZU, Jaromira Netzla.

Kaczmarek zresztą przyznał, że długo wierzył w układ, a nawet wytwale szukał dowodów na jego istnienie, ale nie znalazł. Aresztowany i skazany, za przyjęcie łapówki, został pisowski minister sportu Tomasz Lipiec. Zaś ostatnio Polska żyła zarzutami wobec Bartłomieja M. i byłego posła PiS, Mariusza Antoniego K. Słynnym zawołaniem "Mordo Ty moja!" politycy PiS mogą się witać sami ze sobą.

Sprawa Kujdy jest jednak pouczająca z wielu innych względów. Dziw bierze, że szef Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej z racji zajmowanego stanowiska nie załapał się do tej pory na lustrację, skoro – dzięki pisowskiej ustawie lustracyjnej z 2006 roku - łapią się nawet członkowie zarządu kół łowieckich (sic!).

Jeden z autorów ustawy, Arkadiusz Mularczyk, twierdzi, że prezesa ważnego, centralnego urzędu nie uwzględniono w wykazie lustrowanych przez niedopatrzenie. Zapewne. Rzecz druga: jak to możliwe, że Kujda tak długo funkcjonował w środowisku owładniętym lustracyjną obsesją, tuż obok prezesa, jako jego wierny i zaufany druh?

Czyżby za PiS-u państwo było nadal teoretyczne, a służby wciąż ślepe? Było to możliwe – odpowiada Jacek Sasin - "bo w Polsce tak naprawdę nie odbyła się prawdziwa lustracja". W jednej rzeczy można się z ministrem Sasinem zgodzić: w Polsce mieliśmy, głównie za sprawą PiS-u, dziką lustrację, a teczki wykorzystywano głównie jako kompromaty w bieżącej grze politycznej. I – co sugeruje "Gazeta Wyborcza" - niewykluczone, że tak jest i teraz, tyle, że tym razem chodzi o rozgrywkę wewnętrzną w samym PiS-ie, być może zemstę Antoniego Macierewicza.

A może być i tak, że o agenturalnej przeszłości Kujdy wiedziano, ale nikomu to nie przeszkadzało – przecież o tym, kto jest agentem/postkomunistą/zdrajcą decyduje Kaczyński. Obiektywny stan rzeczy się nie liczy.

Wracając do układu, o którego istnieniu PiS od lat przekonuje Polaków (mniejsza, że sam go tworzy) - jaka jest tego przyczyna i cel? Możliwości są dwie i nie wykluczają się wzajemnie. W każdym społeczeństwie istnieje spora grupa wierzących w spisek, to zwykle przypadłość ludzi podejrzliwych i autorytarnych, o wyższym niż przeciętna poziomie lęku, przywiązanych do tradycji i niechętnych wobec myślących inaczej.

Niewykluczone, że prezes PiS właśnie do tej grupy sam się zalicza, a stan jego umysłu przekłada się od dekad na polityczne działania. Ale istnieje też i taka ewentualność, że Kaczyński posługuje się "układem" cynicznie, bo to niezwykle użyteczne politycznie narzędzie. I – o czym przekonuje bułgarski politolog Iwan Krastew – korzystne dla takiego przywódcy.

Bo nawet szczerzy wyznawcy ideologii potrafią ją zakwestionować i rozliczyć przywódców (vide: destalinizacja), ale wierzący w spisek już nie. Krastew tworzy figurę paranoicznego obywatela, któremu przywódca polityczny przy każdej porażce, błędzie czy wypaczeniu udowodni, że to po prostu wina kolejnych wrogów. Ergo: wiara w spisek jest wieczna.