Joanna Scheuring-Wielgus waha się, czy wystartować do PE. "To całe układanie list to jakaś masakra"

Anna Dryjańska
Posłanka Joanna Scheuring-Wielgus jeszcze nie wie, czy wystartuje w wyborach do Parlamentu Europejskiego, ale jest zażenowana procesem układania list wyborczych. - Może i dobrze, że wyborcy tego nie widzą - mówi w wywiadzie dla naTemat.
Posłanka Joanna Scheuring-Wielgus (Teraz!). fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Anna Dryjańska: Na której liście wyborczej zobaczymy pani nazwisko podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego 26 maja? Koalicji Europejskiej czy Wiosny Roberta Biedronia? Bo "Newsweek" informuje o wewnętrznych tarciach w Koalicji związanych z pani startem w województwie kujawsko-pomorskim. PSL ma panią uważać za postać niezwykle kontrowersyjną.

Joanna Scheuring-Wielgus: Media rozpisują się o mojej ewentualnej kandydaturze tak, jakby wiedziały o sprawie więcej niż ja. To bardzo dziwne uczucie.

Ewentualnej kandydaturze?

Tak, bo decyzji jeszcze nie podjęłam. Ogłoszę ją w najbliższych tygodniach.


To miłe uczucie, gdy Koalicja i Wiosna biją się o to, by startowała pani z ich listy?

Skąd. To całe układanie list to jakaś masakra. Bardzo rozczarowujące jest obserwować od wewnątrz jak to wygląda. Może i dobrze, że wyborcy tego nie widzą. 

Dlaczego?

Tworzenie listy do Parlamentu Europejskiego jest jak układanie puzzli. Różnica polega jednak na tym, że każdy kawałek zaciekle walczy o swoje miejsce w układance. To żenujące. Jedni startują, bo są uciekinierami, jak np. była premier Beata Szydło czy minister Anna Zalewska, które nie chcą zmierzyć się z konsekwencjami swoich działań.

Są też tacy politycy, którzy są przekonani, że pierwsze miejsce na liście po prostu im się należy. Łudzą się, że tylko "jedynka" da im mandat, więc walczą o nią jak o niepodległość, choć przykład Jarosława Wałęsy pokazuje, że do PE można też wejść z ostatniej pozycji. No i są też zesłańcy, którzy wpisanie na listę wyborczą traktują jak karę, a także tacy, którzy dzięki PE chcą "doposażyć rodzinę", jak to ujął min. Brudziński.

A pani jest wszystko jedno, z jakiego miejsca na liście miałaby pani wystartować?

Oczywiście że nie, ale to nie jest najważniejsze. Kluczowe jest to, czym zajęłabym się w Parlamencie Europejskim. Tymczasem w tych wszystkich roszadach i medialnych spekulacjach umyka meritum sprawy, a więc to, czy wyborcy będą mieli jakąś korzyść z tego, że ktoś będzie europosłem. Te wybory są bardzo ważne - rozstrzyga się bój o pozycję Polski w Europie i Europę jako taką, bo napór prawicowego populizmu jest poważnym zagrożeniem.

Potrzebujemy w Brukseli ludzi silnych, pracowitych i zdeterminowanych. Odważnych i upartych. Konsekwentnych. Takich, którzy naprawdę będą coś robić, a nie po prostu tylko będą, jak na przykład były już europoseł Korwin Mikke, Ryszard Czarnecki lub wielu innych, których opinia publiczna kojarzy z niepoważnych zachowań.

A czyj styl pracy w Parlamencie Europejskim się pani podoba?

Michał Boni, Danuta Huebner, Róża Thun - to nie są politycy z mojej bajki, w wielu kwestiach mamy odmienne poglądy, ale cenię ich zaangażowanie. Widać, że z ich mandatu coś wynika dla wyborców.

A co by wynikło z pani europosłowania?

Nie chcę o tym mówić, zanim nie podejmę decyzji o starcie. Wyborcy widzą jednak, na czym się koncentruję w Sejmie: przestrzeganiu praw człowieka, walce z hejtem, wsparciu osób z niepełnosprawnościami i tropieniu przestępczości seksualnej w Kościele
katolickim.

Nie obawia się pani, że w PE straci pani kontakt z wyborcami w Polsce?

W świecie nowoczesnych technologii nie ma takiej opcji. Zyskałabym za to komfort pracy poselskiej. W Brukseli nie będzie marszałka Kuchcińskiego, który robi wszystko, by utrudnić mi pracę w Sejmie, np. piętrząc przeszkody, gdy chcę zorganizować konferencję. Karze mnie za to, że bronię swoich wartości. Ale nie zamierzam się zmieniać - ani dla PiS-u, ani dla kogokolwiek. Jeśli ktoś uważa walkę o prawa człowieka i stanie po stronie ofiar pedofilii za coś radykalnego, to uprzedzam, że będę radykalna.

Czy jest coś, czego pani żałuje w swojej karierze posłanki?

Szkoda mi, że nie mogę zająć się wszystkim, z czym ludzie do mnie przychodzą. Po prostu fizycznie nie jestem w stanie tego zrobić mimo, że mam 9-osobowy zespół. Muszę wybierać. Mąż zachęca mnie, bym zaangażowała się bardziej, ale wtedy musiałabym ograniczyć czas, który poświęcam rodzinie. A rodzina jest dla mnie najważniejsza - to fundament mojego życia. Trzyma mnie w pionie.

Zabrzmiało bardzo tradycyjnie.

Mówię jak jest. Prawicowcy biorą mnie za jakąś wojującą singielkę, a ja mam męża i trzech synów (śmiech). Gdy mogę, wracam do domu w Toruniu. W drodze pracuję, piszę, dzwonię. To kwestia odpowiedniej organizacji. I priorytetów. Wtedy można działać na wysokich obrotach.

Intensywny tryb życia jest męczący. Jak pani sobie z tym radzi?

Zdrowo się odżywiam. Unikam przetworzonego jedzenia. Jem co 3 godziny. Staram się wysypiać, choć od czasu, gdy zajęłam się tropieniem przestępczości seksualnej księży, czyli od mniej więcej dwóch lat, mam problemy ze snem. Czasami budzę się w środku nocy - przypominają mi się zeznania ofiar, przychodzą do głowy nowe rzeczy, które trzeba zrobić. Trzy lub cztery razy w tygodniu chodzę na fitness. Mogę się wymęczyć i wyskakać - to bardzo pomaga na stres.

Chodzi pani na poselską siłownię?

Ćwiczę tam, gdzie mi akurat najbliżej. Bardzo lubię zajęcia grupowe.

Ludzie panią poznają?

Tak, i na początku są trochę skonsternowani, gdy widzą posłankę w topie i legginsach (śmiech). Niektórzy podchodzą, by się upewnić, że to ja, witają się lub życzą powodzenia. To bardzo miłe.