Ballada o kobietach upadłych. Więzienna powieść, która wkłada kij w mrowisko
Doskonałe recenzje w „The Guardian”, „The New York Times” oraz „The Washington Post” oraz zeszłoroczny finał Nagrody Bookera należy do surowej, ostrej i bezpardonowej powieści Rachel Kushner „Mars Room”, która budzi czytelnika chlustem lodowatej wody prosto w twarz. To więzienna opowieść o kobietach, dla których społeczeństwo nie pozostawiło strzępów nadziei na normalne życie.
Gdyby ściany więzienia dla kobiet w Stanville mogły mówić, to wyłyby z rozpaczy. Ale nie mogą, więc ich głos przejmuje narratorka powieści „Mars Room”, Romy Hall. 29-letnia biała Amerykanka, skazana na podwójne dożywocie za zamordowanie swojego prześladowcy. Nie znamy przyczyn ani zdarzeń, które ostatecznie doprowadziły do zbrodni – karty odkryje dopiero późniejsza akcja powieści. Jednak nie ta historia jest w książce najważniejsza, pomimo pierwszoosobowej narracji. Opowieść Romy jest jak pokruszone lustro, z którego narratorka skleja portret zbiorowy kobiet w amerykańskich więzieniach. Przeprowadza wiwisekcję, podczas której pod lupą przygląda się galerii bohaterek upadłych i straconych.
Materiały prasowe
Te opowieści tworzą galerię kobiet upadłych i straconych. Takich, którym społeczeństwo nigdy nie dało przyzwolenia ani nadziei na lepszy los. Urodzonych w patologicznych i ponurych dzielnicach wielkich miast, których historie zamiatane są pod dywan, zapisane jedynie w kronikach kryminalnych. Kobiet, które w młodości spędzały dnie i noce na ulicy, dla zabawy łykając niedozwolone leki, które znajdowały swoich rodziców w więzieniach lub na podłogach pokojów po przedawkowaniu narkotyków, które walczyły o przetrwanie, handlując swoją jedyną kartą przetargową – ciałem.
Nietrudno tu o nawiązania do takich tytułów jak „Opowieść podręcznej” (sama zresztą autorka książki, Margaret Atwood, skomentowała powieść Kushner słowami: „Brutalnie szczera, misternie wykonana, nie próbuje niczego osłodzić, ale wymierza cios za ciosem, za każdym razem z całej siły” ) czy do popularnego serialu „Orange is the new black”. Trzeba jednak pamiętać, że pomimo wspólnego korzenia, jakim jest feministyczny portret więzienia, to jednak stosunek humoru do okrucieństwa, rozpaczy i niesprawiedliwości jest w „Mars Room” odwrotnie proporcjonalny niż w netflixowskim serialu. Jeśli zdarzają się podczas czytania powieści Kushner momenty, kiedy możemy się roześmiać, to jest to raczej gorzki śmiech przez łzy.
Główna bohaterka wie, że jej życie przestało istnieć na długo przed popełnioną zbrodnią i wyrokiem skazującym. Nie planuję długiego życia. Ani krótkiego, siłą rzeczy. Nie mam żadnych planów – mówi zrezygnowana. Jej historia to tak naprawdę kolekcja błędów, nałogów i wykroczeń najbliższych jej osób: uzależnionej matki, ojca jej dziecka, który przedawkował, czy synka, którego postać jest jak cienka nić, która podtrzymuje w Romy resztki wizji o świecie poza kratami więzienia. Ona wie, że nie ma dla niej nadziei, a jednak z całym inwentarzem szaleństwa podejmuje walkę, aby zobaczyć swoje dziecko. Walkę skazaną z góry na porażkę, dodajmy.
Rachel Kushner burzy nie tylko amerykański mit sprawiedliwego i prawego państwa, ale również mit Kalifornii i San Francisco jako jednego z najlepszych miejsc do życia. „Mars Room” wkłada palec głęboko w ranę, którą Ameryka do tej pory chowała za bandażem niedopowiedzenia i ignorancji. „The New York Times” napisał, że to wielka powieść. Należałoby dodać, że to wielka powieść, po którą każdy musi sięgnąć.