Nie zna życia, kto nie spędził choć paru godzin na SOR-ze. "Nie byłam człowiekiem, czułam się jak bydło"

Tomasz Ławnicki
To, co wydarzyło się na SOR-ze sosnowieckiego szpitala, wstrząsnęło całą Polską. Rodzina opisała jak 39-letni mężczyzna zmarł, przez wiele godzin nie otrzymując właściwie jakiejkolwiek pomocy. W tym samym czasie internet obiegło nagranie wideo z SOR-u szpitala w Dąbrowie Górniczej, gdzie młoda kobieta zwijała się z bólu, a personel wręcz od niej uciekał. Te dwa wydarzenia sprawiły, że wielu z Was zdecydowało się opowiedzieć o tym, co także Wy przeżyliście na SOR-ze.
Po śmieci 39-latka po wielu godzinach oczekiwania na pomoc na SOR-ze szpitala w Sosnowcu i po historii zwijającej się z bólu kobiety w Dąbrowie Górniczej przybywa opowieści – jak wygląda los pacjenta na SOR-ze. Fot. Krzysztof Szatkowski / Agencja Gazeta
W Szpitalu Miejskim w Sosnowcu, chwalącym się certyfikatem Szpitala Przyjaznego Pacjentowi i Jego Rodzinie, trwa kontrola, aby wyjaśnić, dlaczego doszło do śmierci 39-letniego pacjenta, czy musiało do niej dojść i czy udzielono mężczyźnie właściwej pomocy. O ile w ogóle udzielono – rodzina twierdzi, że umierającym interesowała się właściwie wyłącznie sprzątaczka. Gdy zaczęto udzielać mu profesjonalnej pomocy, był już w stanie agonalnym. Nie udało się go uratować. Władze szpitala zapewniają, że to nieprawda iż przez 9 godzin na SOR-ze konającym mężczyzną w ogóle się nie zajęto.


W szpitalu w Dąbrowie Górniczej na upublicznione wideo ze szpitalnego korytarza zareagował prezydent miasta. Nastąpiła natychmiastowa wymiana dyrekcji placówki.
Na nagraniu widać, jak zwijająca się z bólu kobieta mdleje, a stojący obok niej ratownik medyczny... spokojnym krokiem odchodzi w drugą stronę. Wcześniej przez prawie godzinę personel po prostu omijał tę kobietę.

W komentarzach pod naszymi tekstami na ten temat pojawiło się mnóstwo opinii, że to samo dzieje się na SOR-ach także i w innych miastach. Jedni przeżyli podobny dramat jako pacjenci, inni byli świadkami czasem wręcz nieludzkiego traktowania jako bliscy przyjeżdżający do szpitala z kimś bliskim. Nie przytaczamy nazw szpitali i miast, w których to się działo. To nie o to chodzi, by piętnować konkretnie te placówki. Bo w tych nieopisanych poniżej wcale nie musi być lepiej. Taki jest po prostu obraz SOR-ów.

Marta: 4 godziny leżałam na podłodze. Pies z kulawą nogą się nie zainteresował

Pani w rejestracji rozkładała ręce. Skręcałam się z bólu, płakałam i wiłam się jak węgorz po podłodze, bo ból był silny i nie było pozycji, w której było by lżej. Cztery godziny przeleżałam w sumie na podłodze na Izbie Przyjęć. Nawet nie dostałam nic przeciwbólowego.
Fot. Jędrzej Nowicki / Agencja Gazeta
Numerek na SOR-ze wzięłam przed 19.00. Miałam skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu, który podejrzewał kamicę nerkowa. Na izbie byłam z partnerem. Kilkukrotnie dopominał się, żeby mnie przyjęli. W końcu zaczął szukać pomocy u sanitariuszy w karetce, która kogoś przywiozła. Panowie powiedzieli, że nie mogą nic zrobić i poradzili, żeby w aptece kupić pyralginę. Wzięłam te tabletki i około 22:30 ból zaczął słabnąć.

Dopiero wtedy doczekałam się lekarza. Zostałam potraktowana jak symulant. Dowiedziałam się, że skoro już przyszłam to zrobią mi USG i badanie krwi. Około 23:30 miałam USG i do 1:30 siedziałam pod gabinetem. O 1:30 dowiedziałam się, że urodziłam kamień.
Urolog był przerażony, że tyle godzin musiałam cierpieć, bo wystarczyłaby zwykła kroplówka i nie musiałabym cierpieć.

Cieszę się, że u mnie wszystko skończyło się dobrze. Ale równie dobrze mogłoby to być coś znacznie poważniejszego niż kamica. Mogłam tam umrzeć na tej podłodze. Pies z kulawą nogą się mną nie zainteresował.

Renata: na skierowaniu było: PILNE! STAN ZAGROŻENIA ŻYCIA!

Mama jest przewlekle chora i jest pod stałą opieką przyszpitalnej poradni. Tego dnia było z nią naprawdę źle. Lekarz z jej poradni, gdy zobaczył jej wyniki krwi oraz to, jakie ma ciśnienie (ok. 70/30), stwierdził, że mama musi jak najszybciej trafić na oddział. Wypisał skierowanie, a na odwrocie dopisał dużymi literami: "PILNE! STAN ZAGROŻENIA ŻYCIA!".

Szybko przeprowadziłam mamę korytarzami z poradni na SOR. Nawet nie brałam numerka tylko od razu podeszłam do rejestracji, mówiąc, jaka jest sytuacja. Pani oczywiście musiała spisać wszystkie PESEL-e itp., po czym powiedziała, że trzeba czekać przed gabinetem nr 1 i że lekarz wywoła.
Fot. Sebastian Adamus / Agencja Gazeta
Siedzimy, siedzimy i nic. Wchodzi jeden pacjent, drugi. Myślę - no, może stan tych ludzi jest cięższy, choć na oko nie widać. Ale jak po półgodzinie wywołano trzeciego pacjenta, a nie mamę, to wpycham się do tego gabinetu i pytam lekarkę, czemu nie przyjmuje mamy, choć na skierowaniu jak wół stoi, że jest stan zagrożenia życia. A lekarka mówi, że o niczym nie wie.

Co się okazało? Że pani w rejestracji nie pofatygowała się, aby zanieść mamy dokumentację lekarce na biuro. Siedziała sobie i czekała, aż jej się uzbiera kupka dokumentów, żeby zanieść lekarzowi. No dobrze, to ona zaraz zaniesie i o co w ogóle ta awantura? Ciekawe, czy gdyby chodziło o jej mamę, siostrę, córkę też by sobie tak spokojnie siedziała.

W pierwszym gabinecie lekarskim mamę załatwiono szybko, ale potem została skierowana do kolejnego. A potem jeszcze z pół godziny czekała na korytarzu na sanitariusza, żeby ją odwiózł na oddział. W sumie, choć mamie przydzielono tzw. kolor czerwony i choć na skierowaniu było zaznaczone, że sprawa jest pilna, na SOR-ze spędziła ok. trzech-czterech godzin.

Paulina: Ból nie do opisania. Gryzłam ściany

Szpital położniczo-ginekologiczny ze świętym patronem. Ale w postępowaniu personelu bliżej do piekła niż do świętości. Kobiety godzinami zwijają się z bólu na izbie przyjęć, a lekarze i położne mają je w dupie, jeszcze na nie krzyczą. A panie w rejestracji zawsze się kłębią, siedzą sobie, stoją, gadają. Jak gdyby nigdy nic. Byłam tu parokrotnie, więc wiem jak to wygląda. Ja w tym szpitalu nie byłam człowiekiem. Ja tam się czułam traktowana jak jakieś bydło.

Pierwszy raz, gdy rodziłam, do szpitala przyjechałam o 10 rano. Gryzłam ściany na korytarzu i darłam się, bo ból był nie do opisania. Na oddział zostałam przyjęta dopiero o 22. I też tam jeszcze leżałam do 7 rano, wijąc się z bólu, zanim przyszła jakaś położna (którą opłaciłam wcześniej prywatnie - 1500 zł) i poradziła, żebym zrobiła awanturę o cesarskie cięcie, że siłami natury to ja nie urodzę, bo nie było żadnego rozwarcia. W końcu lekarz niechętnie, ale się zgodził i w ostatniej chwili zrobiono tę cesarkę.
Fot. Bartłomiej Barczyk / Agencja Gazeta
Potem trafiłam tu z ciążą pozamaciczną. Po zabiegu, byłam po narkozie, cała obolała, a oni każą mi iść po wypis na drugi koniec budynku. Idę, pukam do tego pokoju. W środku jakaś pani gada przez telefon. Krzyczy na mnie: "Proszę zaczekać, ja teraz rozmawiam!". Po czym okazało się, że to nie ten pokój...

Teraz znów niedawno trafiłam tu z podejrzeniem ciąży pozamacicznej. 7 godzin czekałam żeby mnie lekarz zbadał! Dopiero wtedy zrobiono mi USG i pobrano krew. Obok mnie siedziała dziewczyna w czwartym miesiącu, to była jej pierwsza ciąża. Przerażona, bo jakieś krwawienie jej się pojawiło. Dlaczego ona ona musi tyle godzin czekać? Czy nikt nie ma choć odrobiny empatii, żeby pomyśleć, co ta kobieta musi przechodzić?

Przez tyle godzin w gabinecie przyjęto w sumie cztery panie. Nie wiem, co w tym czasie lekarze robili – czy byli na oddziale, czy pili kawę – nie mam pojęcia. Ale nie jestem w stanie pojąć, dlaczego to musi tyle trwać.

Teresa: Mamę przyjęto na SOR o 13, wyszła… o 6 rano następnego dnia

Moja 90-letnia mama miała ostre bóle brzucha, krzyczała z bólu, nie mogła się ruszać. Już wcześniej było podejrzenie przepukliny, więc zadzwoniliśmy na pogotowie. Ratownicy zabrali mamę na SOR ambulansem, my pojechaliśmy za karetką samochodem.

Mamę przyjęto na SOR o godzinie 13, wyszła… o 6 rano następnego dnia. Przez te 17 godzin zrobiono jej tylko dwa badania: USG, które nic nie wykazało i badanie krwi. To, jak ją potraktowali, było wręcz nieludzkie. Zabrali schorowaną i nie umiejącą się poruszać bez balkonika staruszkę na część korytarza, na którą ja z mężem nie mieliśmy wstępu.
Fot. Paweł Małecki / Agencja Gazeta
Przez kilkanaście godzin mama z olbrzymim bólem brzucha leżała na wysokim łóżku na ruchliwym korytarzu, który od poczekalni oddzielała wysoka góra ustawionych na sobie łóżek i zasłona.

Mama ma chorą nogę. Kiedy na chwilę udało mi się do niej przemknąć, zobaczyłam, że jej nieruchoma noga zwisa jej z tego wysokiego łóżka, a ona prawie spada na podłogę. Krzyczała o pomoc do pielęgniarek, ale nikt nie zareagował. Dopiero ja pomogłam i wciągnęłam ją na łóżko, ale lekarz, który nagle przyszedł, nakrzyczał na mnie, że weszłam do części SOR zamkniętej dla rodzin.

Przez te 17 godzin mama nie dostała nic do jedzenia, ani nawet szklanki wody. Nawet wtedy, kiedy okazało się, że to nie przepuklina i operacji nie będzie. Między momentem diagnozy a wypisem minęło… kilka godzin. Ogólnie poziom braku empatii i znieczulicy wśród pielęgniarek i lekarzy nie do opisania. Pacjenci na SORz-ze nikogo tam nie obchodzili, wszyscy byli niemili, krzyczeli na chorych. To naprawdę przypominało dziewiąty krąg piekła.


Artur: zapomnieli powiedzieć, że chirurgów nie ma

Świeża sprawa. Do szpitala na ostry dyżur pojechałem ze strasznym bólem brzucha. Kilka godzin przesiedziałem od momentu, gdy pobrałem numerek. Siedziałem przed wyznaczonym gabinetem wraz z wieloma osobami. I nic. Minęła jedna godzina, druga. Nikt nawet nie został do środka wywołany. Jak pytałem w rejestracji, o co chodzi, to dowiadywałem się tylko tyle, że trzeba czekać.
Fot. Łukasz Ogrodowczyk / Agencja Gazeta
W końcu obdzwoniłem gabinety prywatne, znalazłem wolny termin i zabrałem się stamtąd. Dopiero po paru dniach w lokalnej gazecie dowiedziałem się, że grupa chirurgów w tym szpitalu złożyła wypowiedzenia i na SOR-ze już nie pracują. Tyle że nikt pacjentom czekającym na izbie tego nie powiedział! Szpital zapewnia, że w razie potrzeby chirurdzy schodzą z oddziału na SOR, ale jakoś tego nie zauważyłem.

Danuta: trzeci udar skazał matkę na stan wegetacji, pomoc przyszła za późno

Z mamą, która była wtedy po dwóch udarach, siedziałam w poczekalni 4 godziny. Mama na wózku dostała drgawek, a chirurg z SOR-u czekał spokojnie na zdjęcie rentgenowskie, bo przewidywał złamanie podstawy czaszki. Nie słuchał mnie, jak mówiłam, że na pewno to kolejny udar.

Ten trzeci udar skazał matkę na stan wegetacji. Mimo że wezwałam karetkę zaraz po pierwszych objawach, pomoc przyszła za późno. Są tacy lekarze, którzy zawsze wiedzą lepiej. Nie słuchają pacjenta ani rodziny, którzy opisują objawy.
Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
Przewróciła się? Znaczy mogło być złamanie podstawy czaszki – jestem chirurgiem i wiem lepiej. Ma wysypkę? Złapała grzyba na basenie. Pani mówi, że mama nie była na basenie? Ja wiem lepiej, studiowałam medycynę! Cały ten system jest chory, a ratowników i lekarzy najwyraźniej dotknęło wypalenie zawodowe.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.