Polski kościół arogancki. 9 historii o grubiańskich księżach, którzy są antyreklamą Kościoła

Aneta Olender
Lubię proboszcza mojej parafii. Lubię słuchać jak rozmawia z wiernymi i tego co do nich mówi. Nie patrzy na nikogo z góry. Jest ludzki. Tak po prostu ludzki. Jest otwarty na każdego, kto do niego przychodzi i do każdej historii podchodzi indywidualnie. Nie wszyscy jednak mają takie szczęście. Bywają przecież spotkania z księżmi, które zamiast wzbudzać entuzjazm budują mur. Oddzielają od Kościoła na lata. Albo i na zawsze.
Wiele trudnych konfrontacji z księżmi ma miejsce podczas wizyty duszpasterskiej czyli tzw. kolędy. Fot. Grzegorz Skowronek / Agencja Gazeta
Kiedyś wręcz nietykalni, jedni z najważniejszych wśród lokalnej społeczności. Szanowani i poważani. Dziś o ich przewinieniach mówimy coraz głośniej i odważniej. Skończył się czas, kiedy ksiądz miał "zawsze rację", a jego słowo było "jedyną słuszną prawdą". Trochę zresztą na to pozwoliliśmy traktując duchownych jak nadludzi.

Owszem, są księża, o których można powiedzieć, że wybrali sutannę ponieważ to było ich powołanie. Wcale nie jest ich tak mało, jednak o wizerunku kleru często decydują ci, których zwyczajnie wolelibyśmy unikać. Nie chodzi tylko o głośne przypadki pedofilii, chodzi o historie, które zdarzyły się w otoczeniu chyba każdego z nas. Przykłady arogancji i buty. Kilka takich opowieści zebraliśmy, ponieważ żadna nie powinna mieć miejsca.
Dobrze znana wielu osobom "co łaska" tak naprawdę ma swoją pozycję w parafialnym cenniku.123rf/zdjęcie seryjne
Przedślubne wojny
Ksiądz kontra babcia. Tak w trzech słowach można streścić historię, którą podzieliła się z nami Kinga. Chodzi oczywiście o jej babcię. Kiedy dwa lata temu przygotowywała się do ślubu, potrzebowała wielu dokumentów m.in. aktu chrztu, czy zaświadczenia o bierzmowaniu. Ponieważ rozmówczyni naTemat od dawna mieszka wiele kilometrów od rodzinnej miejscowości, o pomoc w ich wyciągnięciu z parafialnej kancelarii poprosiła najbliższych.


Boje - jak się dopiero później okazało - zgodziła się toczyć jej babcia. – Ksiądz wypisywał już druczki, ale coś go tknęło i zagadnął babcię: "A czy wnuczka mieszka z przyszłym mężem?". Babcia próbowała wybrnąć z sytuacji: "Z tego, co mi wiadomo, to nie" – skłamała dla dobra sprawy, choć później miała ogromne wyrzuty sumienia –wspomina Kinga.

Duchowny jednak nie odpuszczał. Drążył temat. Poprosił o numer telefonu do mamy przyszłej panny młodej. Ta oburzona takim obrotem sprawy postanowiła powiedzieć prawdę. – "Tak, córka od dawna mieszka ze swoim chłopakiem, z którym za kilka miesięcy weźmie ślub", kiedy ksiądz usłyszał taką odpowiedź, teatralnym ruchem podarł prawie już wypisane zaświadczenie – relacjonuje.

– Babci ciśnienie skoczyło. Ksiądz uderzał w poważne tony, twierdząc, że babcia go okłamała. Skończyło się u lekarza. Babci do dziś jest wstyd – wspomina Kinga.

Na tym jednak sprawa się nie skończyła. Okazało się, że ów ksiądz potrafi być wyrozumiały. Są jednak pewne zasady. – Szybko zrozumiałyśmy błąd: babcia w pierwszym odruchu nie wyciągnęła koperty. O czym więc mówić? Później do księdza poszła inna znajoma, z tą samą prośbą - w moim imieniu - ale i z kopertą. Poszło gładko. Żadnych pytań – kończy swoją opowieść Kinga.

Nie wszyscy pójdą do nieba
Marta starła się z księdzem, kiedy zmarł jej ojciec. Chodziło o pogrzeb. Kiedy przyszło do omawiania formalności poczuła, że ksiądz chce ją naciągnąć na dodatkowe koszty. Namawiał dziewczynę np. do kupna kwiatów, czy do specjalnej oprawy muzycznej.

– Kiedy zobaczyłam ceny i to, co wchodzi w zakres tych usług, stwierdziłam, że tego nie chcę. Proboszcz był niepocieszony – wspomina Marta i dodaje, że później wszystkie kwestie dotycząca organizacji uroczystości pogrzebowej dogadywała z gosposią duchownego, ponieważ on nie miał czasu.

W "cenniku" znajdował się też regulamin dotyczący samej mszy. Za taką, którą ksiądz odprawi bezpośrednio przed pogrzebem trzeba zapłacić więcej, dlatego nasza rozmówczyni i z tego zrezygnowała. W konsekwencji msza odbyła się o 7, a pogrzeb około 12.

Żeby tego było jeszcze mało, pod koniec kazania ksiądz pozwolił sobie na pewien komentarz. "Do nieba pójdą tylko ci, którzy chodzą do kościoła". Wiedział, że jej tata nie bywał tam często, albo wręcz w ogóle.

Wszystkich nas zjedzą robaki
Janek, mój kolejny rozmówca, prosi abym zaznaczyła, że mimo iż nie raz zetknął się z aroganckim księdzem, zna także wielu kapłanów, o których może mówić tylko dobrze. W jego pamięci zapisało się jednak pewne wydarzenie traumatyczne, jeśli mowa o małym dziecku. Kiedy był mały, religii uczył go właśnie ksiądz.

– Dziś wiem, że nie umiał rozmawiać z dziećmi. Chodziliśmy do pierwszej klasy, a on totalnie nie miał wyczucia. Mówił nam, że jak umrzemy to zjedzą nas robaki. Wtedy akurat moja babcia zmarła i nie mogłem spać po nocach. Wyobrażałem sobie, że robaki chodzą po niej i że mnie też zjedzą – przyznaje.

Tata Janka pisał wtedy prace magisterską. Pracował nad nią do późnych godzin. Chłopiec wykorzystał okazję i codziennie przy nim siedział, udając, że w czymś chce pomóc. Nie chciał być sam w swoim pokoju. Bał się tam spać. Zasypiał przy biurko. Bał się zasnąć. – Księdzu chodziło to, że ciało to nic, że dusza jest najważniejsza, ale dla mnie to było coś strasznego. Pamiętam to do tej pory – podsumowuje.
Fot. Rafał Mielnik / Agencja Gazeta
Wyspowiadaj się z mordu
Karina postanowiła po ośmiu latach przerwy pójść do spowiedzi. Nigdy nie odsunęła się od kościoła, ale jeśli o ten sakrament chodzi, nie było jej po drodze do konfesjonału. Niestety, to co ją spotkało u spowiednika, bardzo ją rozczarowało. – Pytał mnie czy uprawiałam seks, odpowiedziałam, że tak. Kolejne pytanie dotyczyło tego, czy uprawiałam seks z zabezpieczeniem. Gdy usłyszał odpowiedź twierdzącą zainteresował się rodzajem antykoncepcji – opowiada Karina.

Kobieta szczerze przyznała, że łyka tabletki antykoncepcyjne. Wtedy usłyszała to, czego nie mogła się spodziewać. – Zapytał mnie, czy zdaję sobie sprawę, że biorąc je mogłam dopuścić się mordu. Stwierdził, że właśnie z tego grzechu powinnam się wyspowiadać, bo stosowanie środków antykoncepcyjnych jest mordowaniem – wspomina i dodaje, że to spotkanie nie spowodowało, że unika kościoła. Wiara jest dla niej bardzo ważna. Po prostu z większą uwagą szuka odpowiedniego miejsca do modlitwy.

Z kolei Gabriela niechętnie wraca myślami do sytuacji, w której zwyczajnie poczuła się upokorzona. Jej też ksiądz nie udzielił dyskretnej reprymendy. Reprymendy, która była nieuzasadniona. Była czymś absurdalnym.

– Spowiadałam się, a on zwyczajnie wyrzucił mnie z konfesjonału i wydzierał się na mnie, na cały kościół. Za co? Za to, że biorę leki homeopatyczne – przyznaje i ucina rozmowę.

Nie dla księdza takie salony
Wiesława jest osoba wierzącą. Niedzielna msza, spowiedź, czy modlitwa to dla niej nie obowiązek, a potrzeba. Nie słucha też bezrefleksyjnie tego, co usłyszy od duchownych. Mimo wszystko nie buntuje się przeciwko takim tradycjom jak np. wizyta duszpasterska czy tzw. kolęda. Jedną z nich zapamięta na długo.

– Ksiądz wszedł do mieszkania i pierwsze co zrobił, to zaczął się rozglądać dookoła. Kiedy zdał sobie sprawę, że żyjemy na 36 metrach kwadratowych złapał się za głowę i z niedowierzaniem w głosie zaczął komentować: "Jak możecie mieszkać w takich klitkach?". Byłam oburzona, ale i zszokowana, dlatego zaniemówiłam – przyznaje Wiesława.

Kobieta, która razem z mężem ciężko pracowała, aby mieć własny kąt nie mogła uwierzyć w to co usłyszała. To nie była troska, to była krytyka. – Ten ksiądz mieszka na plebanii, nie musiał się martwić o przyszłość tak jak my. Przez lata mieszkaliśmy z dziećmi na stancjach, wyjeżdżałam do pracy zagranicę, mąż pracował od rana do nocy, aby udało nam się mieć coś swojego. To bardzo przykre. Taka buta jest przykra – dodaje nasza rozmówczyni.

On pił, ona zawiniła
Historia, którą Iwona podzieliła się z nami, nie dotyczyła bezpośrednio jej. Tym razem arogancja uderzyła w jej siostrę. Kobieta żyła w trudnej relacji, jej były już mąż był alkoholikiem. To właśnie jego uzależnienie zniszczyło małżeństwo, dlatego się rozwodzili. Ksiądz, z którym rozmawiała o swoim problemie widział jednak tę sytuację z trochę innej perspektywy. Chyba tylko sobie zrozumiałej.

– Powiedział, że to jej wina, że on pije. Sięga po alkohol, bo ona nie jest dla niego zbyt dobra. W konsekwencji moja siostra trochę się tym podłamała – wspomina Iwona.

Nie tylko na zachrystii
Bóg to ten, który patrzy, ocenia i wyznacza kary. Taką narrację upodobali sobie niektórzy księża. Być może wydaje im się, że w ten sposób łatwiej będzie wyegzekwować postępowanie zgodne z regułami kościoła, albo zgodne z regułami narzucanymi przez księży. – Te reguły bywają zadziwiające – zaczyna swoją opowieść Milena.

– Dziś kiedy jestem na mszy w kościele u dominikanów, i jest to msza dla dzieci, nikomu nie przeszkadza to, że jest rumor, że dzieci płaczą, wiercą się. Nie da się ich się przecież przyspawać do ławki – opowiada. Przyznaje jednak, że zupełnie inne zasady panowały w parafii w jej rodzinnym mieście.

– Tam musiała być totalna cisza. Proboszcz potrafił się zdenerwować, kiedy coś przerwało jego myśl. Takim czymś mógł być np. płacz dziecka. Nigdy nie zapomnę scen, kiedy wypraszał płaczące dzieci i ich rodziców z kościoła – mówi Milena i dodaje, że wiele z tych osób na pewno już tam nie wróciło.
Fot. 123RF Zdjęcie Seryjne
Sprawdźmy czy będziecie dobrymi chrzestnymi
Pierwszą i zarazem ostatnią wizytę w jednym z mazurskich kościołów wspomina Aleksandra. Pojechała tam, ponieważ przyjaciółka poprosiła ją, aby została matką chrzestną jej dziecka. W tamtej okolicy istnieje tradycja, że to rodzice chrzestni opłacają mszę i wszystko co związane jest z uroczystością.

Rodzice dziecka nie chcieli żadnych finansowych prezentów, więc sami przygotowali kopertę z pieniędzmi dla księdza, którą chrzestni mieli tylko wręczyć kapłanowi. – Mówiąc szczerze, to nawet nie wiedziałam, ile jest w tej kopercie. Poszliśmy na zachrystię, a ksiądz mówi do mnie: "Proszę otworzyć tę kopertę, sprawdzimy, czy państwo są dobrymi kandydatami na chrzestnych" – opisuje sytuację.

Kobieta oniemiała, ale poprosiła, żeby prośbę księdza spełnił ojciec chrzestny. Ten nie chciał tego robić, powiedział tylko, że jest to ofiara na kościół. Mimo tego duchowny nie zrezygnował ze sprawdzenia "predyspozycji" swoich rozmówców. – Powiedział do nas: "Nie, nie. Chcę wiedzieć, w czyje ręce dajemy boże dziecię". Mężczyzna był zażenowany i liczył po cichu. Ksiądz na to "Na głos!". 100, 200, 300, 400... – wciąż z niedowierzaniem wspomina Aleksandra.

– "No dobra, nadajecie się. Tylko pamiętajcie, żeby bogate prezenty robić dzieciakowi i idźcie stąd", tak było. Ja po prostu chciałam uciekać stamtąd – dodaje.

Znasz podobną historię? Chcesz się nią podzielić? Pisz na adres kontakt@natemat.pl. Gwarantujemy anonimowość!