"Nie jestem fajny jak moje piosenki". Soyka, czyli konserwatywny liberał, który został socjalistą
Tego, jak na świat patrzy Stanisław Soyka, możesz dowiedzieć się nie tylko z jego nowej płyty "Muzyka i słowa". Zapraszamy do rozmowy z artystą, w której zdradza, dlaczego przez wiele lat śpiewał wyłącznie cudze teksty, czy planuje emeryturę artystyczną oraz... czy jest "jajcarzem", który podczas imprez rodzinnych sypie setkami żartów.
Dokładnie tak. Pomiędzy 25. a 35. rokiem życia pisałem całe mnóstwo rzeczy. Jednak gdy w 1995 r. rozstałem się z moim gitarzystą Januszem "Yaniną" Iwańskim, doszedłem do punktu, w którym zyskałem absolutną pewność, że nie mam już niczego do powiedzenia.
Później w moim życiu pojawił się świętej pamięci Henryk Baranowski, reżyser teatralny. Chciał w jednej ze sztuk użyć czterech sonetów Szekspira. Mówi więc: Staszek, napisz mi do tego muzykę.
Zrobiłem to, lecz po jakimś czasie okazało się, że ów projekt nie wypali, tak więc moje nuty nie są potrzebne. Wówczas postanowiłem napisać muzykę do kolejnych ośmiu dzieł wybitnego Anglika i wydać płytę "Soyka. Sonety. Shakespeare".
Rzecz na tyle spodobała się zarówno słuchaczom, jak mi samemu, że przez kolejne lata kontynuowałem przygodę ze słowami napisanymi przez wielkich artystów, śpiewałem m.in. Osiecką, Miłosza i Leśmiana. Uznałem, że choć mam talent melodyczny, to w kwestii tekstów lepiej zdać się na poetów.
Albumem "Muzyka i słowa" postanowił pan zmienić ten stan rzeczy. Przyszło to łatwo?
Gdy nie robi się czegoś długo, zawsze pojawia się pewne onieśmielenie, człowiek zastanawia się, czy ma to sens, czy ludzie są wciąż zainteresowani jego przemyśleniami. W roku 2015, wciąż obawiając się jakiejś wewnętrznej blokady, zabrałem się za tworzenie postanowiłem płyty autorskiej.
Zacząłem pisać nowe rzeczy, zarazem starając się unikać zbytniej ekscytacji; bo to, że zaczęło się coś pisać, nie oznacza, że się to napisze. Jednak wszystko zaczęło iść zaskakująco gładko, zwłaszcza od roku 2017, gdy na sto procent uświadomiłem sobie, że naprawdę chcę wydać taki krążek, dostałem wewnętrznego kopa.
Rozkręciłem się tak mocno, że powstało znacznie więcej materiału, niż owe jedenaście piosenek, które znalazły się na płycie. Zamierzam pisać dalej, aby w następnym roku wydać kolejny album. Wie pan, tak na drugą nóżkę.
Na nowym wydawnictwie nie brak pańskiego znaku firmowego, czyli umiejętności opowiadania o rzeczach głębokich w sposób daleki od patosu, lekki oraz zabawny. Prywatnie jest pan typem wujka–jajcarza, który podczas imprez rodzinnych sypie żartami jak zrękawa żarcikami?
Oj, nie jestem taką osobą. Mam poczucie humoru – włączając w to żarty na mój temat – lecz brak mi wrodzonego temperamentu humorystycznego. A to sprawia, że potrafię czarująco zepsuć każdy dowcip. Wyznam, że prywatnie nie jestem fajny jak moje piosenki (śmiech).
Lecz wracając do kwestii patosu – wielcy poeci nauczyli mnie wielkiej powściągliwości w operowaniu słowami. Ważne, aby mówić lekko oraz zwięźle, skreślając zbędne słowa. Dzięki temu tekst będzie bardziej nośny. Nawet jeżeli mówi o sprawach naprawdę ważkich. No a przecież wszystkie moje utwory są zainspirowane Ewangelią.
Główna zasada: nawet mówiąc o sprawach ważkich, unikajmy patosu•Fot. Bartosz Piotrowski
Odczuwał pan kiedykolwiek pragnienie tworzenia "prawdziwej" poezji? Takiej drukowanej, a nie wydawanej na płytach?
Nie, ponieważ nigdy nie byłem poetą z powołania. Może bywam nim w tym sensie, że potrafię w poetycki sposób ująć pewne myśli. Ale zasadniczo jestem muzykiem, kompozytorem.
Nota bene jest to łatwiejszy sposób na życie. Widzi pan, zawsze mogę zostać muzykantem, wrócić do tego, czym zajmowałem się od dzieciństwa, czyli grać na ogranach w jakimś kościele, zarabiając naprawdę przyzwoite pieniądze.
Poezja – choć absolutnie niezbędna kulturze – jest najmniej komercyjną dziedziną sztuki. Znaczna część świetnych poetów, których znam, robi to "po godzinach", na chleb zarabiając np. w administracji państwowej, będąc urzędnikami. Dobrze użyta muzyka potrafi upowszechnić poezję znacznie lepiej, niż analogowa, papierowa lektura.
Lecz życie muzyka również nie musi być sielanką, jeżeli mowa o pieniądzach. Trzech pańskich synów poszło w tę stronę – czy kiedykolwiek doradzał im pan, że lepiej zdobyć "prawdziwy", stabilny finansowo zawód: zostać lekarzami bądź prawnikami?
Dodajmy, że kolejny syn, Jan, został filmowcem, czyli również związał się ze światem sztuki. Ale nie, nie mówiłem im takich rzeczy nigdy. Lecz dzięki temu, że dorastali w domu, w którym oboje rodziców zajmowało się muzyką, zaczęli kariery lepiej uzbrojeni – widzieli plusy i minusy poświęcenia się sztuce; mieli świadomość, że nie jest to droga usłana wyłącznie płatkami róż.
Na nowej płycie znalazła się piosenka miłosna, poświęcona Warszawie. Czy to miasto widzi pan wyłącznie w jasnych barwach?
Kocham je z całego serca. To Feniks, który odrodził się z popiołów, miejsce niezwykłe, fascynujące. Zamieszkałem tutaj w roku 1978, gdy postanowiłem zawojować świat. Trafiłem do miasta PRL-owskiego miasta, pełnego pustych, niedokończonych placów, po których gwizdał wiatr. Od tamtego czasu jestem zafascynowany tym, jak Warszawa kwitnie.
Najpierw trafiłem na Saską Kępę, waletując u mojego przyjaciela, mieszkającego na ul. Walecznych. Od tamtego czasu – za wyjątkiem paru lat spędzonych na Powiślu i Przyczółku Grochowskim – moje warszawskie życie jest związane z Saską Kępą właśnie. Wspaniałe miejsce!
Jednak Stolica powoli przestaje być dla mnie, 60-latka, idealnym miejscem do życia. Dlaczego? Wielkie miasta są dla młodych. Natomiast starsi nie powinni wchodzić im pod nogi, lecz schodzić na parter, uciekać w stronę przyrody.
Tak więc mam już upatrzone miejsce, zaledwie godzinę jazdy od Warszawy, gdzie przeniosę się, aby korzystać z uroków spokojniejszego życia.
Czyżby właśnie zaczął pan straszyć emeryturą?
Na razie nie planuję takowej, spokojnie. Chodzi tu raczej o zoptymalizowanie warunków życia w celu intensywnej kontynuacji pracy. Mam chorobę płuc, którą zafundowałem sobie "dzięki" czterem dekadom palenia tytoniu. Tak więc przeprowadzka w miejsce, które ma znacznie lepszy mikroklimat i w którym brak smogu, pomoże pracować lepiej i ciężej. Jednak do ukochanej Warszawy będę wracał regularnie.
Czy są inne miejsca, które wywołują na pańskiej twarzy równie wielki uśmiech?
Na pewno Górny Śląsk. Dziadkowie pochodzili z Pszczyny i Żor, w drugiej z tych miejscowości urodziłem się. Szczególną miłościa darzę Gliwice – to moja mała ojczyzna; miejsce, które sprawia, że zawsze robi mi się ciepło na sercu.
Do tego dochodzi moja licealna miłość, czyli okolice Bukowiny Tarzańskiej, ze szczególnym wskazaniem na Brzegi, w których niegdyś byłem organistą kościelnym. W okolicznych wioskach jestem doskonale znanym, "swoim" ceprem.
Do tego dochodzi Warmia, gdzie moi synowie dorastali i kończyli szkoły oraz mam mnóstwo przyjaciół. No i Masiewo, XVII-wieczna wieś w środku Puszczy Białowieskiej, tuż przy granicy z Białorusią. To miejsce, do którego lubię jeździć po to, aby czytać. To właśnie tam powstało w ostatnich czasach wiele moich tekstów.
Artysta, który w głębi serca czuje się gliwiczaninem, choć kocha Warszawę•Fot. Bartosz Piotrowski
Nie czuje się pan obywatelem świata, który mógłby mieszkać poza Polską?
Zdecydowane nie. W życiu zdarzało mi się zwiedzać różne zakątki świata, ale poza naszymi granicami nigdy nie trafiłem na miejsce, które urzekło mnie naprawdę mocno. Zresztą mamusia od dzieciństwa wpajała miłość do ojczyzny, która nie uwzględnia "opcji emigracyjnej". Niezależnie od tego, jak żyje się w naszym kraju.
Wiele osób powiedziałoby, że daleko nam do sielanki...
Pełna zgoda, jest tutaj jeszcze wiele do zrobienia. Ktoś powie, że nie mogę narzekać, bo przecież jestem zamożny i nie mam takich problemów egzystencjalnych, co znaczna część społeczeństwa. Jednak widząc to, co dzieje się wokół, z jakimi nierównościami ekonomicznymi zmaga się kraj, zaczęły zmieniać się moje poglądy polityczne.
Przecież nieuczciwe, niegodne wynagradzanie ludzi przez pracodawców jest czymś niechrześcijańskim! Tak więc ja, niegdysiejszy konserwatywny liberał, staję się socjalistą.