Mesjasz poszukiwany, czyli dlaczego wciąż chcemy nowych partii i nowych liderów

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Ta historia lubi się powtarzać. Właściwie co wybory. Słychać wówczas powszechny lament, że „nie ma na kogo głosować” i że przydałoby się coś zupełnie nowego.
Na zdjęciu autorka materiału Karolina Lewicka, dziennikarka TOK FM i politolog. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Przez lata takim głosom towarzyszyło też publicystyczne utyskiwanie, że „polska scena polityczna jest zabetonowana” i że to generalnie źle. Jakby istotą systemu partyjnego była nieustanna rotacja aktorów/podmiotów politycznych, ruch niczym w mrowisku.

A przecież wiemy, że w starych i stabilnych demokracjach ugrupowania są bytami długiego trwania, wystarczy spojrzeć na powstałe w XIX wieku amerykańskie partie Demokratyczną i Republikańską czy brytyjskie Konserwatywną oraz Pracy. Niemiecka SPD powstała w 1863 roku, CDU ma kilkadziesiąt lat (choć jest spadkobierczynią formacji także XIX-wiecznej).


Tymczasem u nas partie przez ostatnich trzydzieści lat były jak supernowe: rozbłyskiwały z nagła i po jakimś czasie znikały z politycznego firmamentu: Unia Wolności, Kongres Liberalno-Demokratyczny, AWS, ZChN, Samoobrona i wiele, wiele innych. Drugą kadencję wzięła tylko PO, wcześniej rządzenie zużywało partię ze szczętem.

Jak pisał trzy dekady temu Janusz Reykowski: „Dla przeciętnego Polaka władza jest Olimpem (…) patrząc na ten Olimp, staje się starożytnym Grekiem, który widzi przede wszystkim zajętych wzajemnym zwalczaniem się bogów. Czuje się pozostawiony sam wobec sytuacji, która go przeraża, więc się buntuje”. Efektem tego buntu jest zwykle spory entuzjazm dla ugrupowań nowych lub... nowe udających.

Dawno temu PO i PiS jako antidotum na degrengoladę SLD; potem Janusz Palikot ze swoimi antyklerykalnymi hasłami; Paweł Kukiz, zapowiadający „obalenie pomagdalenkowego systemu”; Nowoczesna, czyli „jedyne rozsądne wyjście dla dotychczasowego układu” oraz Razem zapewniające, że „inna polityka jest możliwa”. A teraz Wiosna, której lider podobno oferuje nam „towar deficytowy”, czyli odwagę i rozum. Wciąż ta sama opowieść. Krytyka systemu, zapowiedź epokowej zmiany, cuda wianki.

Co ciekawe, nie przeszkadza nam, że często jest to, mówiąc za Bułhakowem, „jesiotr drugiej świeżości”. Przecież Tusk nie zaistniał w polityce w roku 2001, a nową partię utworzył po przegranej z Bronisławem Geremkiem o przywództwo w UW; Palikot - bo został wypchnięty z PO; Robert Biedroń działa od dwudziestu lat, był w SLD, był w Ruchu Palikota, a teraz ma swoje ugrupowanie, którego liderzy - żeby było śmieszniej - krytykują „recykling polityków”, ale u konkurentów.

Autor tego sformułowania, Krzysztof Śmiszek, nie zauważył takich „zrecyklingowanych” postaci obok siebie, od Krzysztofa Gawkowskiego począwszy, a na Paulinie Piechnie-Więckiewicz skończywszy (wiele lat w SLD, potem dwa w Inicjatywie Polska, teraz w Wiośnie).

Badania od lat są jednoznaczne. Większość z nas (obecnie ponad 60 proc.) nie jest usatysfakcjonowana istniejącą ofertą partyjną. Nawet w latach 90-tych, kiedy ugrupowań w Sejmie było naprawdę mnogo, większość Polaków nie czuła się reprezentowana przez jakąkolwiek siłę polityczną. Kilka lat temu CBOS zmierzył, że za nowym ugrupowaniem tęskni aż 37 proc. ankietowanych, przede wszystkim tych młodych, wykształconych, niewierzących i z dużych miast.

Chyba jest w nas jakaś rozpaczliwa nadzieja (lub naiwna wiara) w to, że tym razem - z nowym ugrupowaniem lub z nowym liderem - będzie inaczej. Że politycy zamiast politykami będą aniołami. A taki anioł nie ma chorych ambicji, nie intryguje, nie tworzy koterii i nie da się skorumpować, a już na pewno nie zna słowa „nepotyzm”, więc nie obsadzi krewnymi posad w państwowych spółkach. Polityka przestanie być brudna i nastaną czasy powszechnej szczęśliwości.

Nie chcę przez to powiedzieć, że nie powinniśmy mieć wobec polityków żadnych oczekiwań natury etycznej, podnosić im poprzeczki, oczekiwać więcej, a nie mniej. Ale nadzieja na to, że polityka przestanie być polityką, a stanie się czymś zupełnie innym, jest płonna.

Bo polityka jest, jaka jest i nigdy inna nie będzie: to namiętna walka o władzę, co nam precyzyjnie zdefiniował Szekspir, przez Jana Kotta nazywany filozofem polityki. Szekspirowskie historie i tragedie powstały czterysta lat temu, ale opisane tam mechanizmy wciąż są aktualne, bo ludzie są tylko ludźmi.

Z tego samego powodu nie mają na tej ziemi żadnych szans powodzenia utopie, będące wyrazem szlachetnej tęsknoty za idealnym światem i takim ustrojem politycznym, który zagwarantuje równe, sprawiedliwe oraz solidarne jutro wszystkich ludzi.

Wiemy, jak pięknie opisywała tę lepszą przyszłość Róża Luksemburg w swoim dziele „Święto majowe i socjalizm”: było tam o braku różnic między ludźmi, którzy będą jak bracia, wiodący dostatnią, zdrową i szczęśliwą egzystencję. I wiemy, jak socjalizm/komunizm skończył i dlaczego koniec był marny. Bo wykonawcami idei byli ludzie, a ludzie (z nielicznymi wyjątkami) chcą dla siebie coraz więcej władzy i coraz więcej dóbr.

Nie wykluczam, że innym możliwym powodem niecierpliwego naszego wyglądania Andersa na białym koniu jest niezmienne rozczarowanie elitami politycznymi: nie ufamy rządowi i parlamentowi, a takie zawody jak: minister, radny, poseł na sejm oraz działacz partii politycznej plasują się na końcu rankingu, badającym prestiż zajęć.

Istotne może być także zmanierowanie wyborców, którzy przestali być obywatelami, a stali się konsumentami. Stąd wciąż potrzeba nowej podniety, nowego towaru lub choćby w innym opakowaniu. Mielibyśmy wówczas do czynienia z supermarketyzacją polityki, zjawiskiem niewątpliwie negatywnym.

Tak czy owak, przestańmy liczyć na cuda, bo jedyne, co nas czeka, to rozczarowanie. Tę lekcję przerobiliśmy już boleśnie na początku III RP, gdy biznesmen z czarną teczką, Stan Tymiński, uwiódł kilka milionów Polaków. Patrzmy na polityków chłodnym okiem, bo powtórnego nadejścia Mesjasza nie będzie.