Kulig zagra w serialu Netflixa, ale przede wszystkim zagra u Chazelle'a. Ojciec "La La Land" to młody wizjoner kina

Ola Gersz
Joanna Kulig ma olbrzymie szczęście. I nie, nie mówię tu tylko o Netflixie. Reżyserem serialu "The Eddy" będzie Damien Chazelle, człowiek, u którego grać chcą teraz największe gwiazdy kina. To on stworzył filmowy styl, którego nikt nie podrobi i to on dostał Oscara jako najmłodszy reżyser w historii.
Damien Chazelle to obecnie jeden z najpopularniejszych młodych rezyserów. To u niego zagra Joanna Kulig. Fot. Screen z YouTube/CBS This Morning
Cieszymy się, że Joanna Kulig zagra jedną z głównych ról w serialu Neflixa (i to serialu amerykańskim) i na tym się zatrzymujemy. Wiadomo, Netflix to renoma i okazja do pokazania się szerszemu gronu widzów. Kulig niewątpliwie ma szczęście, bo musicalowy serial "Eddy" może ją wywindować na szczyt.

Zapominamy jednak, że oprócz Netflixa coś innego może sprawić, że kariera Kulig poszybuje w górę jak akcje na giełdzie. Co? A raczej kto. Damien Chazelle, czyli twórca serialu, w którym gwiazda "Zimnej wojny" zagra u boku gwiazdy "Moonlight" André Hollanda. Ten sam Chazelle, który dostał Oscara za "La La Land" mimo swojego młodego wieku.


34-letni Chazelle jest obecnie uważany za jednego z najbardziej obiecujących i ciekawych reżyserów młodego pokolenia. Ba, wręcz za wizjonera. "The Eddy" to jego pierwszy serial – pomysł jest jego, laureat Oscara wyreżyseruje też kilka odcinków, za scenariusz odpowiada z kolei Jack Thorne, jeden z rodziców sztuki teatralnej "Harry Potter i przeklęte dziecko".
Kulig znalazła się więc w świetnym towarzystwie i może pójść w ślady innych gwiazd, których Chazelle wziął pod swoje skrzydła: Emmy Stone, Ryana Goslinga czy Milesa Tellera. Owszem, byli oni już sławni podczas pracy na planie jego filmów, ale dzięki talentowi młodego Amerykanina do opowiadania prostych historii w niezwykły sposób, ich kariery jeszcze bardziej się rozwinęły. A Emma Stone dostała nawet Oscara.

Kim jest więc Damien Chazelle?

Ach, artystą być
Chazelle urodził się w 1985 r. w Providence w amerykańskim stanie Rhode Island. A więc wcale nie w Los Angeles. Do tego jego rodzice zupełnie nie byli związani z filmem – ojciec wykładał na Princeton technologię komputerową, matka uczyła w koledżu historii średniowiecza.

Damien i jego siostra Anna nie poszli w ślady rodziców naukowców, ale prababki, angielskiej aktorki teatralnej Eileen Earle. Anna została aktorką, a Damien... poszukiwał.

Przyszły laureat Oscara zawsze kochał kino, ale marzył o byciu muzykiem. Dokładniej perkusistą. Podobnie jak bohaterowie jego filmów "Whiplash" i "La La Land" kochał jazz. Problem w tym, że Chazella'a nie kochał za bardzo jego nauczyciel muzyki w liceum – to on był pierwowzorem srogiego Terence'a Fletchera w "Whiplash" (J.K. Simmons dostał za tę rolę Oscara).

Przyszły reżyser nawet bez pomocy nauczyciela zdał sobie jednak sprawę, że mimo że uwielbia muzykę, nie ma zbyt wielkiego talentu. Dał więc sobie spokój i skoncentrował się na filmie.
Studiował reżyserię na Harvardzie, studia skończył w 2007 r. O muzyce jednak nie zapomniał – na studiach pokój dzielił z Justinem Hurwitzem, czyli kompozytorem, który potem napisze muzykę do wszystkich filmów Chazelle'a i dostanie Oscara za "La La Land". Obaj byli nawet w indie-popowym zespole "Chester French".

To w tych szalonych studenckich czasach narodził się musical o Mii i Sebastianie.

Siedem lat nieurodzaju
Chazelle marzył o zrobieniu kinowego musicalu z prawdziwego zdarzenia – to na tym gatunku się w końcu wychował. Na Harvardzie nie próżnował i napisał scenariusz swojego przyszłego hitu "La La Land".

Początkowo historia opowiadała o jazzowym muzyku w Bostonie, a jej tytuł brzmiał "Guy and Madeline on a Park Bench" ("Facet i Madeline na parkowej ławce"). Chazelle i Hurwitz nakręcili film w ramach studenckiego projektu i zachwycili krytyków – w 2009 r. film był pokazywany na festiwalach, zdobył kilka nagród, można go było również oglądać przez pewien czas w kinie.

Zachęceni swoim sukcesem w niezależnym kinowym światku Chazelle i Hurwitz pojechali do Los Angeles, czyli krainy marzeń wszystkich filmowców. Tu jednak odbili się od ściany. Okazało się bowiem, że nikt nie chce zrobić ich musicalu. Dlaczego? Bo podobno nikt ich już w kinie nie ogląda, a zwłaszcza tych musicali, którzy nie mają swojego scenicznego pierwowzoru. Możemy zrobić "Koty", ale żadnego "La La Land", słyszał Chazelle.

Projektem o parze marzycieli w końcu zainteresowała się wytwórnia Focus Features, która zaoferowała budżet w wysokości miliona dolarów. Jednak jak to w Hollywood – coś za coś. W zamian Chazelle miał wprowadzić szereg poprawek, w tym zmienić słodko-gorzkie zakończenie zakończenie na disneyowski happy end. Chazelle powiedział "nie" i dał sobie spokój z "La La Land". Nie bez żalu.
Jednak szczęście się do niego uśmiechnęło. W 2012 r. młody reżyser nakręcił 18-minutową krótkometrażówkę o ambitnym muzyku i nauczycielu-sadyście. Dwa lata później "Whiplash" pojawił się – już w wersji długometrażowej, z Tellerem i Simmonsem w rolach głównych – na kinowych ekranach. Krytycy i widzowie oszaleli. W 2014 r. film zdobył dwie główne nagrody na niezależnym festiwalu Sundance, a rok później zdobył trzy Oscary (za rolę Simmonsa, dźwięk i montaż).

Teraz Hollywood stało przed Chazellem utworem i mógł on w końcu zrobić "La La Land". Po siedmiu latach.

Na świeczniku
Po sukcesie "Whiplash" Chazelle nie miał już problemów z przekonaniem producentów do pełnometrażowego musicalu pełnego kolorów, marzeń i gwiazd. Film wzięła w końcu na warsztat wytwórnia Summit Entertainment, wzrósł też jego budżet. Po początkowych problemach ze znalezieniem aktorów w głównych rolach obsadzeni zostali w końcu Stone i Gosling, czyli gwiazdy wielkiego formatu.

Nie trzeba mówić, co stało się potem. "La La Land" podbiło kina i świat filmu, a musical powrócił pod strzechy. Jasne, wielu marudziło, bo był to jednak musical specyficzny. Na pewno nie dla wszystkich. Jednak większość widzów była zachwycona marzycielskim klimatem i zgrabnym połączeniem smutku z radością. A przede wszystkim muzyką – bo ta grała pierwsze skrzypce, jak to zawsze w życiu Chazelle'a.

"La La Land" łącznie zdobył 53 nagrody i 46 nominacji. Na całym świecie. Jeśli chodzi o Oscary, to nominacji było aż... 14. Sześć z nich zamieniło się w złote statuetki (najlepszym filmem nie został, chociaż prawie), w tym dla Chazelle'a, który został tym samym najmłodszym nagrodzonym Oscarem reżyserem w historii.
– Ten film był o miłości, a ja miałem to szczęście, że zakochałem się, kiedy go robiłem – powiedział w swojej przemowie Chazelle, trochę skrępowany, nieśmiały i mało hollywoodzki. Ale tymi słowami skierowanymi do jego partnerki Olivii Hamilton (wcześniej rozwiódł się z pierwszą żoną Jasmine McGlade) ujął Hollywood.

Nie było już wątpliwości, że narodziła się reżyserska gwiazda.

Oby do przodu
Chazelle kocha film i kocha muzykę, co widać w każdym jego filmie. Także w jego trzecim pełnym metrażu, czyli "Pierwszym człowieku" z 2018 r. – nietypowej biografii Neila Armstronga, pierwszego człowieka na Księżycu.

Film z Ryanem Goslingiem został pominięty przez Oscary (niesłusznie), chociaż jest świetny i również był wychwalany przez krytyków. Tylko Chazelle mógł bowiem zrobić film o Armstrongu jako historię człowieka, który przechodzi proces żałoby po zmarłym dziecku. W końcu Damien Chazelle jest tylko jeden, jego stylu nikt nie podrobi.

Teraz przed reżyserem nowe wyzwanie – pierwszy serial. Jaki będzie "The Eddy" z Joanną Kulig? Na pewno bardzo muzyczny i bardzo... chazellowy.