Nowe fakty ws. ataku na ukraińskiego aktora w Warszawie. Policja nie chciała przyjąć zawiadomienia?

Anna Dryjańska
Uczę się polskiego już od dłuższego czasu, ale nadal nie mogę pojąć, co znaczy "Polska dla Polaków" – mówi Artem Manuilov, mieszkający w Warszawie aktor filmowy i teatralny z Ukrainy, który we wtorek został zaatakowany w autobusie linii 116 na wysokości Krakowskiego Przedmieścia.
Foto: Oleksandr Panasiuk
Anna Dryjańska: Co się stało we wtorek?

Artem Manuilov: Jechałem autobusem na Uniwersytet Warszawski na obowiązkowe zajęcia z polskiego w ramach stypendium im. Lane’a Kirklanda. Przygotowuję się do egzaminu na poziomie B2. W czasie jazdy przez chwilę porozmawiałem przez telefon z żoną. Mówiłem po ukraińsku.

Gdy schowałem telefon, poczułem uderzenie w twarz. Jakiś mężczyzna przyłożył mi torbą. Zrobił to tak mocno, że poczułem łzy w oczach. Zaczął na mnie napierać i wyzywać. "Wal się!", "spierdalaj stąd!" – tak do mnie krzyczał.

Nie miał pan odruchu, żeby oddać?


Miałem. Wie pani, ja pochodzę ze wschodniej Ukrainy. To znaczy, że od czasu gdy zacząłem chodzić do szkoły podstawowej, musiałem być gotowy, by się bronić. Wystarczyło, że komuś na ulicy nie spodobało się, jak chodzisz albo jak wyglądasz i już była draka. Ja potrafię walczyć. Ale się powstrzymałem całą siłą woli.

Dlaczego?

Bo jakbym mu oddał, to potem byłoby na mnie. Jestem cudzoziemcem, fakty nie byłyby istotne. Znajomi ostrzegali mnie, bym w razie czego nie dał się sprowokować. Słyszałem różne niepokojące historie od cudzoziemców lub o cudzoziemcach, którzy tu mieszkają. Ale zawsze mnie to omijało bokiem. Do teraz. Nigdy wcześniej nie znalazł się pan w takiej sytuacji?

Były momenty, gdy było nieprzyjemnie. Na przykład 11 listopada, gdy jechałem rowerem do mojego Teatru Powszechnego przez most Poniatowskiego. Nie kursowała wtedy komunikacja.

Natknął się pan na nacjonalistów z Marszu Niepodległości.

Jechałem z duszą na ramieniu. Tu race, tam latające butelki, do tego okrzyki "Polska dla Polaków!". Krzyczeli wszyscy: mężczyźni, kobiety, dzieci.

Uczę się polskiego od dłuższego czasu, ale nadal nie potrafię pojąć, co to hasło dla nich znaczy. Czy chodzi o to, że mnie nie powinno tu być? Że cudzoziemcy powinni się stąd wynieść? To po co w takim razie wstępowaliście do Unii Europejskiej?

Dlaczego nie świętujecie radośnie, tylko z niepokojącą energią? Przecież możecie być dumni z tego, jak Polska się rozwinęła po 1989 roku. Życzyłbym Ukrainie tego samego. Jesteście jednym z niewielu postsowieckich krajów, które się wybiły.



Wtedy skończyło się na strachu. Na szczęście nie musiałem się do nikogo odezwać na ulicy i w komunikacji miejskiej, bo jakby poznali, że jestem z Ukrainy, mogłyby być kłopoty. Ostrzegali mnie przed tym wcześniej zarówno koledzy z Teatru Powszechnego, jak i dyrekcja. Wtedy nie rozumiałem dlaczego. “Milcz, to spokojnie dojedziesz” – mówili.

Wróćmy do wtorkowego incydentu.

Wysiadłem przy UW za tym mężczyzną, który mnie uderzył. Próbował dalej mnie prowokować, machał pięściami. Uchylałem się. Gdy zobaczył, że nic z tego nie będzie, znowu mnie zwyzywał, a potem machnął ręką i zaczął iść w kierunku budynku Instytutu Filozofii i Socjologii.

Zacząłem do niego krzyczeć 'dlaczego to zrobiłeś, przeproś', ale on mnie zignorował. Zero reakcji.

Wszedł do budynku. Poszedłem za nim. W środku znowu go zapytałem, o co mu chodzi i po co to zrobił. On na to powiedział, że zaraz wyjedziemy na zewnątrz i porozmawiamy po męsku. Wtedy podszedł ochroniarz, który próbował zneutralizować sytuację. To był ten moment, kiedy zrobiłem zdjęcie napastnikowi. W końcu ochroniarz powiedział, żebyśmy wyszli z tym na zewnątrz.

Powiedziałem sprawcy, że możemy walczyć, ale najpierw ma mnie przeprosić. Znowu mnie zignorował, poszedł na pierwsze piętro. Pobiegłem za nim, przez kilka minut znowu próbowałem się dowiedzieć dlaczego mnie zaatakował. W końcu wszedł do sali wykładowej.

Zanotowałem numer sali, a potem zrobiłem zdjęcie harmonogramu zajęć, na którym było nazwisko pani profesor, na której seminarium poszedł. Z tymi informacjami poszedłem na policję. Na posterunek przy stacji metra Nowy Świat.

Policjanci przyjęli zawiadomienie?

Policjanci z posterunku przy Nowym Świecie byli bardzo uprzejmi. Szybko zareagowali i wezwali funkcjonariuszy z Wilczej, bo to oni mogli przyjąć zawiadomienie.

Kiedy przyjechali policjanci z Wilczej powiedziałem im pokrótce co i jak - że mamy 45 minut do końca seminarium, by złapać tego mężczyznę. Pierwszym pytaniem policjantów była prośba o dokument tożsamości. Powiedziałem, że nie mam paszportu przy sobie - jest w domu. Pytali, dlaczego nie mam go ze sobą. Mówiłem, nie noszę go przy sobie na co dzień, bo nie chcę go zgubić.

Pokazałem im moją kartę ze zdjęciem z biblioteki uniwersyteckiej. Powiedziałem, że im później przyniosę paszport, ale teraz trzeba się spieszyć, bo niedługo skończą się te zajęcia na UW i sprawcy już tam nie będzie. Wtedy pojechali po niego?

Nie chcieli nic zrobić, póki nie pokażę im paszportu. Zadzwoniłem do kolegi, który akurat był w domu i poprosiłem, by przesłał mi fotografie dokumentu. Gdy doszły, policjanci zgodzili się wziąć za tę sprawę.

Pokazałem policjantom zdjęcie, które zrobiłem mężczyźnie, który mnie uderzył. Pojechaliśmy na UW. Ochroniarze powiedzieli, że już nikogo nie ma. Wtedy policjanci stwierdzili, że nie wiedzą kim jest napastnik, więc nie mają jak go znaleźć.

Poprosiliśmy, by ochroniarze sprawdzili, czy jest jeszcze pani profesor, która mogłaby go zidentyfikować (policjanci nie mogą wejść na teren uniwersytetu bez zgody rektora - red.). Poszli, wrócili po kilku minutach, powiedzieli, że jej nie znaleźli.

Zapytałem policjantów, czy możemy jechać na komendę, bym złożył doniesienie. Powiedzieli, że to nie ma sensu, bo nie wiadomo kim jest sprawca. Nie wierzyłem w to co słyszę. Przecież miałem zdjęcie!

Zapytałem policjantów, czy możemy popytać wykładowców, czy znają tego mężczyznę. Wtedy policjanci powiedzieli, że oni mieliby prawo o to zapytać, ale nie mają prawa tam wejść bez zgody rektora. Z kolei ja mam prawo wejść, ale nie mogę zapytać, bo obowiązuje RODO - ochrona danych osobowych.

Zapytałem ich, czy jakby teraz przy schodach UW ten mężczyzna mnie zabił, albo kogoś innego, to co? Też policja nie może wejść do środka i dowiedzieć się kim jest sprawca? Powiedzieli że nawet wtedy nie mają prawa wejść na teren uniwersytetu bez zgody rektora. I wtedy zaczęli się zbierać.

Zapytałem co teraz - zostawiają to wszystko na moich plecach? Doradzili mi, bym zgłosił się do sądu i złożył pozew. Powiedzieli, że powinno to mnie kosztować do 500 zł. I jak sąd ustali kim jest sprawca i wyda wyrok skazujący, to wtedy będę mógł odzyskać te pieniądze.

Co było dalej?

Gdy policja odjechała, zdecydowałem, że nie odpuszczę. Wróciłem do ochroniarza z pytaniem o adres e-mail pani profesor. Powiedział, że nie może udzielić mi takiej informacji, ale mogę spróbować się dowiedzieć w jej gabinecie.

Poszedłem tam. Była na miejscu, choć ochroniarze wcześniej mówili, że jej nie ma. Pokazałem jej zdjęcie napastnika i zapytałem, czy go zna. Wytłumaczyłem, dlaczego pytam.

Jej współpracownik powiedział kim jest ten mężczyzna - wyguglowaliśmy go. Okazało się, że to wykładowca z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, który od roku przychodzi na zajęcia pani profesor jako wolny słuchacz.

Wrócił pan na policję z nazwiskiem sprawcy?

Zadzwoniłem na 112, by poinformować policję, że ustaliłem nazwisko. Zapytali, czy jacyś funkcjonariusze już się tym zajmowali. Powiedziałem, że tak - w metrze, a potem przyjechali policjanci Wilczej.

Dyspozytor ze 112 powiedział “sorry, nie znajdziemy tego w systemie” i skierował mnie do posterunku na metrze. Poszedłem. Tam z kolei skierowali mnie na komendę na Wilczej. Poszedłem.

Na Wilczej prosiłem, by przyjęli moje zawiadomienie i zeznanie, ale nie chcieli tego zrobić. Powiedzieli, że to bez sensu i bym od razu założył sprawę w sądzie. Nawet podali mi adres sądu.

Był pan na to gotowy?

Tak, bo nie chciałem tego odpuścić. Na szczęście potem okazało się, że jednak policja się tym zajmie.

Skąd ta zmiana?

Bo po raz trzeci poszedłem na policję już z kimś. Towarzyszył mi dyrektor Jakub Kloc-Konkołowicz z Uniwersytetu Warszawskiego. Gdy przyszedłem z nim, to nagle okazało się, że policjanci jednak mogą przyjąć moje zawiadomienie i zanotować nazwisko sprawcy.

Pomogli mi też Marta Zaręba, prof. Mieszko Tałasiewicz i inni pracownicy UW. Jestem im bardzo wdzięczny za wsparcie, bo bez nich to by się nie udało.

Ta sytuacja otworzyła mi oczy. Na co dzień obracam się wśród artystów: osób inteligentnych, wykształconych, tolerancyjnych. Myślałem, że ksenofobia to coś, co spotyka innych, a nie mnie. Zrozumiałem, że moje otoczenie nie jest jak cała Polska.

Zdałem też sobie sprawę, że nie wiadomo co zrobić, gdy jesteś cudzoziemcem i ktoś ci nagle przyłoży. Nawet jak mówisz po polsku, jak ja i masz polskich przyjaciół, wcale nie jest łatwo o pomoc policji. Trudno walczyć o swoje prawa. Takich zgłoszeń jest dużo - myślę, że nie jestem jedyną osobą, którą policjanci odesłali do sądu.

Od dawna jest pan w Warszawie?

Od października jestem tu na stypendium, studiuję i piszę pracę dyplomową. W międzyczasie gram w filmach, serialach i na deskach Teatru Powszechnego. Co dalej z mężczyzną, który pana uderzył?

Trafił na obserwację psychiatryczną, bo to nie był pierwszy raz, gdy na kogoś napadł. Może jest niezrównoważony, nie wiem. Ale z jakiegoś powodu uznał, że może mnie zaatakować moment po tym, jak rozmawiałem z żoną. I kazać mi się wynosić.

Media rozpisują się o tym co pana spotkało. Widzę na pana wallu na Facebooku, że ludzie się z panem solidaryzują.

To bardzo miłe i ważne gesty wsparcia, ale to niestety nie wystarczy. Jacek Poniedziałek napisał, że jest gotowy wyjść na ulicę i krzyczeć. Ale na krzyku nie może się skończyć. Trzeba coś zmienić, by cudzoziemcy, którzy zostaną zaatakowani, wiedzieli co robić krok po kroku.
By wiedzieli, do kogo się zwrócić, a potem otrzymali pomoc, a nie wymówki.

Nie wiem, może prezydent Warszawy powinien zrobić jakąś akcję albo wprowadzić procedury. Jeśli ratusz chciałby coś z tym zrobić, chętnie się włączę i dołożę swoją cegiełkę. Od wtorku cały czas myślę o tym, jak są traktowani ludzie, którzy nie znają języka i nie mają znajomości tak jak ja.

Zanim mnie to nie spotkało, nie myślałem o tym. Nic nie robiłem, by to zmienić, choć słyszałem, że takie rzeczy się dzieją. Teraz mi za to wstyd. W Polsce są tysiące ciężko pracujących cudzoziemców, które cierpią w milczeniu i nie mają znikąd pomocy.

Wie pani, na czym polega ironia tej sytuacji?

Na czym?

Dostałem w mordę w momencie, gdy w moim teatrze trwały przygotowania do debaty o faszyzmie.