Tak wygląda strajk nauczycieli na prowincji. "Wytykają nas palcami, wyzywają: barany, mendy"
"Kiedy wystawi pani oceny mojemu synowi?" – takim pytaniami na ulicach niewielkich miasteczek rodzice zatrzymują nauczycieli. Na prowincji żaden z nich nie jest anonimowy. W sklepach, ośrodkach zdrowia, na poczcie posyłają im nienawistne spojrzenia i z oburzeniem w głosie dopytują: "Po co ten tysiąc? Za kilka godzin pracy dziennie?". – Wywołanie takiego strajku na prowincji jest jak trzecia wojna światowa – mówi wprost jedna z nauczycielek z niewielkiego miasteczka na północy Polski.
Odsyłają do pracy na kasie
Niewielkie miasteczko w centralnej Polsce. Strajkują tu wszystkie szkoły i przedszkola. Ale lokalna społeczność na ten zryw nauczycieli nie patrzy przychylnym okiem. – Wszyscy jadą po strajkujących. Wie pani, że jeszcze mają wymagania, żeby im żarcie donosić? Zwracają się do rady rodziców, żeby im pączusie, kawkę, owoce przywozić? Wszystko za nasze pieniądze! Wpierdzielają później pizze, też za nasze. I chcą zarabiać o tysiąc więcej, a nic nie robią – mówi zbulwersowana matka trójki dzieci.
Narzeka, że ma bardziej intensywną pracę i mniejszą płacę, a nie protestuje. Od podobnych komentarzy aż roi się pod tekstami z lokalnej prasy. "Do jasnej cholery!! Niech wszystkie mamy też zaczną strajkować!! Nie 500+ na każde dziecko tylko po 1000+ na każde dziecko!!! A co nauczyciele mogą to my matki też możemy!!" (pisownia oryginalna) – pisze jedna z oburzonych matek.
Ona też pochodzi z małego miasteczka. Nauczycielka z tej miejscowości przyznaje, że w internecie na strajkujących wylewa się hejt. Ale mieszkańcom miasta brakuje odwagi, żeby prosto w twarz wytknąć nauczycielom, co ich boli.
– Spotykamy się na co dzień, uczymy ich dzieci, więc może boją się zemsty? Dlatego hejtują nas w sieci. Posty są wprawdzie anonimowe, ale przecież np. na Facebooku są nazwiska ich autorów. Znam część z tych osób. Piszą, że bierzemy dzieci za zakładników, że nam się podwyżki nie należą, że wystarczająco dużo zarabiamy i teraz nie powinniśmy strajkować – opowiada nam młoda nauczycielka z małej wiejskiej szkoły. Zależy jej – tak jak wszystkim naszym rozmówcom – na anonimowości.
I dodaje: – Mamy przecież wakacje, ferie, pracujemy kilka godzin dziennie i jeszcze strajkujemy. Odsyłają nas do pracy na kasie. Pojawiają się też obawy, że dzieci będą musiały odrabiać te zajęcia w wakacje. Ludzie zaczynają się denerwować. Mówią o tym w sklepach albo piszą w internecie
Nauczyciel to bogacz
– Warszawa, Wrocław, Szczecin – mieszkańcy tych miast są przyzwyczajeni do tego, że w ogóle jest jakiś protest. Natomiast na prowincji wywołanie takiego strajku jest jak trzecia wojna światowa – mówi wprost Agnieszka, nauczycielka z kilkunastoletnim stażem.
W miasteczku, w którym znajduje się jej szkoła, jest ogromne bezrobocie. Rodzice wyjeżdżają za chlebem za granicę, przez co rodziny latami żyją w rozłące. A w lokalnych zakładach pracy zarabiają najwyżej najniższą krajową. – Z takiej perspektywy im się wydaje, że zarobki nauczycieli są naprawdę wysokie. Oni nie widzą powodu do strajku. Przyjmują narrację rządu – mówi Agnieszka.
Dyrektorka wiejskiej szkoły podkreśla, że lokalna społeczność jest pod wpływem telewizyjnej propagandy, gdzie wskazano nauczycieli jako winnych strajku.
– Teraz jest doskonała okazja, żeby mieć kogo winić za niepowodzenia dziecka. Ten czas wykorzystuje się na skłócenie i postawienie wrogów: nauczyciel, a nie rząd – mówi Barbara, dyrektorka małej szkoły.
Przyznaje, że rodzice powtarzają argumenty, które na tacy podaje im TVP. – Wygodnie jest wziąć opinię z telewizji, powtarzać ją jako własną, nałożyć na to jeszcze swoje szkolne doświadczenia, gdzie niepowodzeniom zawsze winny był nauczyciel – uważa Barbara.
Na ulicach małych miasteczek czy wsi rodzice zatrzymują nauczycieli i wprost pytają, dlaczego strajkują, z wyrzutem rzucają: "Co wy źle macie? Mało zarabiacie? Przecież pracujecie po 18 godzin?".
– Ludzie zatrzymują się tylko na kasie. Nie rozumieją sytuacji w szkole. Kompletnie ich to nie interesuje. Tu nie chodzi tylko o pieniądze. Chodzi o to, żeby nie wychować kolejki frustratów, osób które są na granicy sięgania po prochy, bo mają tak serdecznie dosyć wyścigu ze sprawdzianami. To nie prowadzi donikąd. Taka nie może być szkoła – uważa Agnieszka.
Na prowincji nikt nie wesprze
Do Agnieszki uczniowie piszą ze słowami wsparcia, ale tylko nieoficjalnie, w prywatnych wiadomościach. Nikt nie wymalował kredą przed szkołą, że stoi za nauczycielami murem. Uczniowie są tak naprawdę między młotem a kowadłem, bo przecież w domu słyszą, jak nauczycieli miesza się z błotem.
– Nie ma oddolnej akcji. Większe miasta mają inną świadomość, tu ta świadomość ugrzęzła na bardzo podstawowym gruncie, jakim jest sytuacja materialna. Niestety – ubolewa Agnieszka.
O tym samym mówi szefowa jednego z oddziałów ZNP: – Do nauczycieli z większych miast dociera dużo więcej informacji o poparciu dla ich protestu. To dodaje siły.
Na prowincję rzadko docierają te słowa wsparcia dla protestujących nauczycieli, ale ci są za to zaczepiani na ulicach. Wściekli rodzice dopytują, kiedy wreszcie przestaną się wygłupiać i wystawią oceny.
Belfer w dużym mieście ma większą anonimowość i są mniejsze szanse, że po pracy w centum handlowym wpadnie na któregoś z rozzłoszczonych rodziców. – Powiem pani, że w niektórych miejscach nauczyciele nie przyznają się do tego, że uczą. Jeśli mogą być incognito, to chcą. Nie wychylają się. Zdarzyło się w jednej ze szkół mężczyzna przyszedł i zaczął wykrzykiwać, wyzywać nauczycieli. Wezwali policję – opowiada szefowa jednego z oddziałów ZNP.
Rozproszenie i brak informacji
Wielu nauczycieli strajkujących z dala od wielkich miast narzeka na problem w komunikacji z ZNP.
– Jesteśmy rozproszeni. To nie jest tak jak np. w Jeleniej Górze, gdzie wszystkie związki się skrzyknęły, nauczyciele ustalili jeden front. My jesteśmy zdawkowo informowani o tym, co się dzieje – wyrzuca jedna z nauczycielek.
Inna – z liceum – od rana próbowała dodzwonić się do ZNP. Ma szereg pytań. Na przykład chciałaby się dowiedzieć, czy w imieniu strajkujących nauczycieli dyrekcja może wystawić uczniom oceny. – Nie chcemy ich krzywdzić. Ale tak naprawdę nie wiemy, co mamy robić. Czy możemy wystawić oceny, czy to oznacza, że przerwiemy strajk, dostaniemy dyscyplinarkę? – zastanawia się nauczycielka.
Pytam o to w ZNP. – Co do klasyfikacji – to rzecz, która należy do kompetencji nauczyciela. Ale trzeba pamiętać, że podejmując się strajku, jednocześnie rezygnujemy z wykonywania wszystkich czynności związanych z tym, co normalnie w pracy robimy. Mam więc wrażenie, że ten, kto strajkuje, nie może tej klasyfikacji normalnie przeprowadzić. Natomiast osoby niestrajkujące mogą to zrobić.
– A czy w imieniu nauczycieli klasyfikację może przeprowadzić dyrektor? – dopytuję. – Nie. Są wyjątkowe wypadki, określone w ustawie prawo oświatowe, ale ci nauczyciele nie przebywają na długotrwałych zwolnieniach, urlopach zdrowotnych, więc w ich imieniu nikt inny nie może wystawić ocen. Bo tu byłaby naruszona suwerenność pracy nauczyciela – mówi Grzegorz Gruchlik.
Nauczyciele z prowincji uważają, że związki powinny reagować. – Mam dość milczenia, piosenek i ubierania koszulek. Wkurza mnie to. Rozumiem, że są potrzebne gesty i sygnały solidarności, ale dla mnie to jest po prostu żałosne. Chciałabym, żeby ta energia była zamieniona w bardzo konkretne pomysły na działanie. Zostawieni jesteśmy tutaj swoim własnym wyborom. I to jest trudne. Jesteśmy tu sami – żali się nauczycielka.
Nauczyciel – menda, baran
Magda jest nauczycielką z małego miasta, gdzie strajkują wszystkie placówki. Pech chciał, że strajk zbiegł się w czasie z rekolekcjami. – A mieszkańcy miasta zgromadzeni są wokół kościoła – mówi. Miejscowy ksiądz jest też katechetą w jej szkole. – W sobotę zaczął udostępniać na Facebooku artykuły o tym, że przez strajk nauczyciele zawiedli młodzież. W komentarzach pisał, że strajkujący nauczyciele to mendy i barany – mówi Amelia, młoda nauczycielka.
Kiedy zwrócono mu uwagę, że jako duchowny powinien łączyć, a nie dzielić, odpowiedział, że "łączy rodziców, dzieci i porządnych nauczycieli". Ale na tym nie koniec. – Ksiądz proboszcz w niedzielę wyraził niezadowolenie, że przez dziwną działalność szkoły, frekwencja na rekolekcjach była słaba. Wsparcia udzielili nam nauczyciele z większego miasta w naszej społeczności jesteśmy w tym sami. Nastroje są kiepskie – skarży się Amelia.
O podobnej sytuacji opowiada też szefowa oddziału ZNP: – Ze strony księży jest pretensja do nauczycieli, że nie przyprowadzili dzieci na rekolekcje, bo strajkują. Tak, że teraz wszystko spada na nauczycieli, wszystko jest naszą winą.
Katarzyna, nauczycielka ze szkoły podstawowej, od niektórych rodziców dostaje SMS-y z poparciem, ale nawet w rodzinie pytają, jak długo będą trwały te wygłupy.
– Najwięcej negatywnych uwag słyszałam od ludzi w podeszłym wieku. Mój teściu mówi, że nasz strajk wpływa na niewinne dzieci, że powinniśmy się wstydzić! Taka PIS-owska ciemnota. Właściwie to mamy poparcie od wykształconych i młodych ludzi. Jadem plują ci bez polotu. W tym wszystkim najbardziej przykre jest to, że nikt nas nawet nie zapytał, dlaczego to robimy, jak wygląda nasza praca – rozkłada ręce Kasia.
Imiona bohaterów tekstu – na ich prośbę – zostały zmienione.