"Siedzimy na tykającej bombie". Pracownik inspekcji weterynaryjnej szczerze o swoim zawodzie

Kamil Rakosza
Jej fanpage wyróżnia się na tle innych stron na Facebooku, gdzie ludzie opowiadają o swoich zawodach. W ciekawy, sarkastyczny sposób opisuje absurdy pracy w inspekcji weterynaryjnej. – Zdarza się, że rolnicy wyzywają nas od zomowców, hitlerowców, komunistów – mówi w rozmowie z naTemat.
Pracownik inspekcji weterynaryjnej opowiedziała nam o swojej pracy. Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta
Kiedy próbujemy się do niej dodzwonić, prosi o chwilę cierpliwości. Kończy post na fanpage, w którym opisuje chore historie, jakie przydarzyły jej się w pracy tego dnia. Jako pracownik inspekcji weterynaryjnej niemal codziennie użera się z awanturującymi się, roszczeniowymi rolnikami. W terenie toczy walkę z ASF, jednak w inny sposób niż przy użyciu strzelby i śrutu. W wywiadzie dla naTemat opowiedziała, jak bezmyślni bywają ludzie, którzy potrafią ukraść nawet rozjechanego dzika. Czy zawsze od razu po pracy siada Pani do spisywania historii ze swojego dnia?


Czasem mam je spisane wcześniej, ponieważ nie zawsze to, co publikuję, dzieje się na bieżąco. Zdarza się, że historie z poszczególnych dni bywają pomieszane.

Da się zauważyć – nie wszystkie posty są napisane jednym ciągiem. Trafiłem również na takie, które można chyba nazwać zbiorem krótszych refleksji.

Tak, wtedy, kiedy mam dzień pracy, zazwyczaj przedstawiam jedną, dłuższą historię. W dniu wolnym dzielę się swoimi przemyśleniami. Bywa też i tak, że publikuję czyjeś historie, które zostały mi przesłane na mój fanpage. Tak dzieje się najczęściej w weekendy.

A dzisiaj co się wydarzyło?

Dzisiaj opisałam historię pewnej gwiazdy, której trzeba było wystawić świadectwo dla konia. Niestety właścicielka nie była w stanie powiedzieć przez telefon, na jakim konkretnie świadectwie jej zależy. To taki standard – komunikacja z klientem, który sam nie wie, czego chce. A o jaki rodzaj świadectwa chodziło?

Właśnie to próbowałam ustalić. Świadectwa zdrowia są różne – inne wystawia się dla koni rzeźnych, inne dla koni sportowych. Przez telefon bardzo ciężko ustalić takie rzeczy. Petent, który przychodzi do urzędu, sam powinien wiedzieć, na jakim rodzaju świadectwa mu zależy. Często jednak jest tak, że dopiero, kiedy pojawia się u nas, próbujemy ustalić, o co temu klientowi chodzi.

Kiedy rozmawialiśmy za pośrednictwem Messengera, pisałem Pani, że w słodko-gorzki sposób potrafi Pani opisać patologię, z którą spotyka się Pani w swojej pracy. Częściej jest normalnie czy patologicznie?

Różnie. Czasem przychodzi normalny człowiek, który często pojawia się w naszym urzędzie i nie ma problemu ze złożeniem właściwego wniosku. Normalny, kulturalny, napisze co ma napisać i grzecznie czeka na załatwienie sprawy. Zdarzają się jednak i tacy, którzy nie mają najmniejszego pojęcia, po co przyszli do urzędu. Takich trzeba przeprowadzić krok po kroku, jak dzieci we mgle.

Najgorsi są jednak awanturnicy. Tacy od progu są nastawieni negatywnie, przychodzą z roszczeniami nie wiadomo do kogo i o co. Mają zły dzień i przychodzą się wykrzyczeć. Z takimi też musimy sobie radzić.

Jak często spotyka się Pani z takimi "panami chamami", jak sama ich Pani opisuje?

To jest zależne od aktualnych nastrojów politycznych lub od sytuacji na rynku rolnym. Kiedy ta jest zła, ci rolnicy mają pretensje do nas, że coś złego się dzieje. Przy kontrolach trzody chlewnej to my musimy wysłuchiwać, jak im źle i jakie to wymagania muszą spełniać. Przy czym to nie my ustalamy te przepisy, tylko minister rolnictwa.

My tylko kontrolujemy, czy wszystko dzieje się zgodnie z jego rozporządzeniem. Oczywiście mogę wysłuchać tego rolnika, dowiedzieć się o tym, jak mu źle, ale nie mam wpływu na jego sytuację. Szczerze mówiąc, mam dość wysłuchiwania tych wszystkich pretensji. Dodatkowo zdarza się, że wyzywają nas od jakichś zomowców, hitlerowców, komunistów – już różne rzeczy słyszałam pod swoim adresem. Jaka ostatnia sytuacja w Polsce spowodowała wysyp roszczeń rolników?

Na przykład bioasekuracja, choć ostatnio był z nią o tyle spokój, że w czasie miesięcy zimowych ASF aż tak bardzo nie dokuczał. Teraz jednak robi się ciepło, więc kiedy tylko temperatura powietrza wzrośnie, pojawią się ogniska choroby w gospodarstwach. Już na nie czekamy. Szczerze mówiąc, siedzimy na tykającej bombie. Już się boimy – czekamy aż to wszystko znowu wybuchnie.

Przez ostatnie trzy lata w sezonie wiosenno-jesiennym niemal codziennie w Polsce wybuchały nowe ogniska afrykańskiego pomoru świń. Nie mówiąc już o takich powiatach, w których na okrągło coś się działo. W takich miejscach pracownicy inspekcji weterynaryjnej siedzieli w swojej pracy praktycznie 24 godziny na dobę.

Sytuacja ma się następująco – mamy doświadczenia z przenoszeniem ASF z dzików na trzodę chlewną i po prostu czekamy, w którym powiecie, jako pierwszym, ogniska wybuchną na nowo.

Pamiętam historię, którą opowiadał mi mój kolega, pochodzący ze wsi w okolicach Białej Podlaskiej. Pewien rolnik zapragnął posiadania dzika, co w końcu uczynił i umieścił zwierzę w chlewie – razem ze swoimi świniami. Wszystkie zaraziły się ASF-em. Dlatego zastanawiam się, czy skoro rolnicy sami dopuszczają się takich praktyk, to cały ten odstrzał, o którym było tak głośno na początku roku, ma choćby najmniejszy sens.

Jeszcze kilka lat temu nielegalne trzymanie świniodzików albo dzików w chlewni to był bardzo częsty widok. Walczyliśmy z tym, może mniej oficjalnie i agresywnie w porównaniu do tego, jak robiłoby się to dzisiaj, ze wszystkimi procedurami i wybijaniem zwierząt. Teraz takich historii widzi się coraz mniej. Kiedyś był to jednak pewien standard. Rolnikom trzeba było tłumaczyć jak małym dzieciom, że nie mogą robić takich rzeczy.

Nie mówiąc już o sytuacjach, w których ludzie kradną dzikie zwierzęta z wypadków komunikacyjnych. Nie zdążymy dojechać do tego dzika, a jego już nie ma. Ktoś zabrał. Najczęściej kierowca, ale bywa też tak, że ktoś z lokalnej społeczności ściąga z drogi takie zwierzęta.

Sama miałam taką sytuację, że pobierałam próbkę, a obok rowerem przejeżdżał jakiś facet. Spytał, czy biorę sobie to mięso na kiełbaskę, bo jeśli tak, to on chętnie weźmie. Czyli po prostu ludzie zabierają takie zwierzęta na mięso, tak?

Tak, na mięso. Robią z tego np. kiełbasę. Nie wiem, czy badają je na włośnicę. Szczerze mówiąc, to nawet nie mamy za bardzo jak sprawdzić, czy zbadali je wcześniej czy nie. To jakiś horror. Nam po prostu nie przyszłoby nawet do głowy, że można coś takiego jeść, a oni to biorą. I to nie tylko dziki, lecz także jakieś sarny albo łosie z poboczy. Dla nich taka dziczyzna to prawdziwy rarytas.

To powszechny problem?

Nie wiem, czy powszechny, ale się zdarza. Często zabierają je też kierowcy. I teraz kwestia jest taka, że jeśli taki ktoś zabierze szczątki zwierzęcia, będącego nosicielem ASF, i wyrzuci je gdzieś dalej w Polsce, do tego dobiorą się padlinożercy albo inne dziki, to mamy nowe ognisko.

Czynnik ludzki ma zawsze duże znaczenie w przypadku rozpowszechniania ASF. Kiedy pojawiły się ogniska choroby pod Warszawą poszła teoria, że to przez ludzi ze wschodu Polski czy nawet z Ukrainy, gdzie choroba jest częstszym zjawiskiem. W głośnym materiale "Superwizjera" pt. "Chore bydło kupię" pojawiła się kwestia lekarzy weterynarii, którzy przymykają oko na proceder handlu mięsem z tzw. "leżaków".

Powiatowy lekarz weterynarii rzadko bywał w zakładzie pokazanym w materiale "Superwizjera". W zasadzie w ogóle nie było tam przeprowadzanych kontroli w trakcie produkcji. Były tylko planowe, wynikające z analizy ryzyka, natomiast takich doraźnych nie było tam wcale.

A czy ogólnie rzeźnie spełniają odpowiednie standardy?

Zależy czy pyta Pan o standardy infrastukturalne, czy kwestie higieniczne albo też o zachowanie dobrostanu zwierząt? Mamy różne rzeźnie. Małe, średnie, duże. Bardziej wyposażone i mniej. Na rynek krajowy i na rynek UE i kraje trzecie.

Jeśli chodzi o ubój tzw. "leżaków" to sprawa powraca jak bumerang co kilka lat. W końcu pojawił się ubój z konieczności. Minister ma pomysł na rzeźnie rolnicze. Ciekawe jakie tam będą standardy. Nie jest dobrze, bo problem powstaje na dole u rolnika i tam należy działać np poprzez ubezpieczenia zwierząt, których u nas nie ma.

Inaczej niebawem będzie kolejna afera. Z resztą jak pokazały ostatnie przypadki jest to problem nie tylko w Polsce, bo w Niemczech również ostatnio ujawnili. Chuda wołowina to mięso z krów mlecznych, a nikt nie ubija zwierząt, które są w stanie dawać duże ilości mleka. W jednym ze swoich postów pisała Pani o tym, że w przeszłości było więcej powiatowych lekarzy weterynarii. Co wpłynęło na rezygnację takich ludzi z dalszego wykonywania zawodu?

W 2008 roku zostały zamrożone pensje w całej służbie cywilnej – kwota bazowa, taka podstawa. I tak naprawdę od 10 lat te pensje nie zostały odmrożone. Zmieniło się dopiero w tym roku – o 2,3 proc. czyli w moim przypadku pięćdziesiąt parę złotych netto. Te 54 złote to jest podwyżka, którą ja naprawdę odczułam (śmiech). To nawet nie jest sto złotych na rękę.

Były również podwyżki po protestach, które miały miejsce pod koniec 2015 roku. Wówczas obiecano nam podwyżki około 600 zł na etat, w rzeczywistości wyszło niecałe 200 złotych. To wszystkie podwyżki, jakich doświadczyłam w czasie ostatnich 10 lat swojej pracy. Do 2000 zł podstawy i 10 proc. dodatku stażowego. Nieco ponad 2200 złotych to wynagrodzenie lekarza weterynarii po 10 latach pracy w inspekcji weterynaryjnej. Jeszcze gorsze wynagrodzenia mają w Zakładach Higieny Weterynaryjnej.

To czemu zdecydowała się Pani na taką pracę? Miała Pani nadzieję, że w Pani przypadku będzie lepiej?

Wszystkie dziewczynki, które idą na weterynarię, robią to, bo kochają zwierzątka – pieski, kotki, konisie. Z czasem na studiach pojawia się myśl, że do tej pracy trzeba też kochać ludzi. Wraz z dyplomem przychodzi jednak rozczarowanie, bo okazuje się, że w prywatnej praktyce nie do końca jest tak, jakbyśmy chcieli. W terenie też nie za bardzo. Przy pieskach i kotkach też nie. I w końcu wylądowałam w tej inspekcji. Już wtedy opisywała Pani swoje historie z pracy?

Najpierw prowadziłam osobisty pamiętnik. Często było też tak, że po prostu dzwoniłam do swoich znajomych i opowiadałam im, jakie absurdy przytrafiły mi się danego dnia. Po prostu, żeby się wygadać, jak każdy. Kiedyś wydawało mi się, że tylko mnie spotykają takie rzeczy z kosmosu, jednak odkąd prowadzę fanpage, widzę że my wszyscy – pracownicy inspekcji weterynaryjnej w Polsce – mamy tak samo.

Zauważyłam, że te historie są uniwersalne, niemal każdy z nas zmagał się z podobnymi doświadczeniami. Nawet te najtrudniejsze sprawy, jak interwencje z odbieraniem zwierząt albo walka z gminą o te odbiory, bo samorządy nie mają na to środków albo nie mają komu przekazać tych zwierząt. Spychologia. Pobieranie tych próbek z dzików w niebezpiecznych warunkach. Tak jest w całym kraju.

Na czym polega to niebezpieczeństwo?

Każą nam pobierać te próbki w miejscu znalezienia zwierzęcia. Czasem trzeba jechać po nią do dzika, który leży na autostradzie. W niektórych województwach jakoś dogadali się z służbami, które odpowiadają za zbieranie padliny. W innych lekarz powiatowy musi sobie radzić sam i w sytuacji, w której nie ma takiej zbiornicy padliny albo zakładu utylizacyjnego na swoim terenie, musi pobrać próbkę w miejscu znalezienia, ponieważ to on za nią odpowiada.

Jeśli ma, może się dogadać z takimi służbami, że to oni pojadą zebrać tego dzika, a lekarz lub pracownik inspekcji przyjedzie do zbiornicy pobrać próbkę. W przeciwnym wypadku mamy przerąbane, także ze względu na presję czasu. Kiedy zwierzę leży długo na drodze, to po pierwsze mogą je ukraść, po drugie jest szansa, że dobiorą się do niego zwierzęta, a po trzecie przyjadą media i zrobią artykuł o tym, że w dobie ASF-u lekarz powiatowy pozwala na to, żeby dzik leżał na jezdni kilka godzin. Bardzo dużo mówimy o walce z afrykańskim pomorze świń, co jest zrozumiałe. Chciałbym jednak zapytać, co jeszcze należy do Pani obowiązków?

Kontrole gospodarstw z dobrostanu. Sprawdzanie wymogów wzajemnej zgodności, czyli kontrole rolników korzystających z dopłat z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Zwalczanie chorób zakaźnych zwierząt oraz różne inne rzeczy, które nie wynikają z zakresu moich obowiązków, ale że mamy braki zatrudnieniowe, muszę je robić. To jednak sprowadza się w praktyce do tego, że kiedy ktoś jest od wszystkiego to jest od niczego. Gdyby tylko się dało chętnie zrezygnowałabym z tej wielozadaniowości na rzecz konkretnego zadania.

Często zdarza się, że ktoś próbuje Panią przekupić, w przypadku odkrycia pewnych naruszeń?

Nie miałam takich prób czysto korupcyjnych.

Nikt nie próbował Pani przekupić jajkami?

No takie się zdarzają – jajkami, czekoladą albo kiełbasą. Takim ludziom mówię jednak, że „dziękuję, mam własne”. Niektórzy starsi ludzie mają jednak przekonanie, że tak musi być. To relikt po poprzednim systemie. To trudna sytuacja, kiedy widzi się starszą panią, która rujnuje swój budżet na takie czekolady, choć sama ma niewiele pieniędzy. Bo ona „musi dać”.

Pewnie napatrzy się Pani na ludzką biedę.

Patrzy się na ludzką biedę. Patrzy się też na taką nieporadność życiowych niektórych, bo czasem ich sytuacja wynika nie tyle z biedy, co nieumiejętności wykorzystania tego, co mają. Mogliby mieć piękne gospodarstwa, jednak alkohol niweczy wszystko. To niestety częsty problem. Przyjeżdża się na gospodarstwo, a tam kobieta, która nie dość, że ma je na głowie, to jeszcze wychowuje dzieci i użera się z mężem-pijakiem.

Z takiego więcej bólu niż pożytku, a gdyby był w stanie robić coś poza piciem, to sytuacja takiej rodziny byłaby o wiele lepsza. Lubię posty, w których opisuje Pani swoje sny. Często gonią Panią koszmary związane z pracą?

Czasem mam takie sny, że nie wiem czy to już moja praca czy senny koszmar. Kiedyś koleżanka opowiadała mi, że w śnie miała pobrać próbkę ze zdechłego dzika, ale ten dzik jej uciekał. Albo kiedy trzeba jechać na kontrolę do jakiegoś nielubianego rolnika, to już dwa tygodnie wcześniej śni mi się taka wizyta. Wtedy wolę jechać od razu niż męczyć się z tym tematem podwójnie – we śnie i na jawie.

Pani posty są napisane w bardzo obrazowy sposób. W sumie to chciałbym zobaczyć taki słodko-gorzki, sarkastyczny serial o Pani pracy.

To raczej mógłby być pomysł na scenariusz filmu Stanisława Barei. Cała ta praca to jeden wielki bareizm wiecznie żywy.