Dla polskich polityków jest tylko dziś. Jutra nie ma
Największym przekleństwem polskiej polityki jest brak myślenia długofalowego. Horyzont zawsze kończy się na najbliższych wyborach. W rezultacie rządzący zajmują się zaledwie (a i to nie zawsze) bieżącym administrowaniem, czyli po prostu łataniem dziur. Słowo „strategia” wypadło z politycznego słownika. Podobnie jak „reforma”. Doraźność, dojutrkowość, jakoś-to-będzizm – te choroby sięgają trzewi państwa. Dominacja teraźniejszości, jakby przyszłości nad Wisłą miało w ogóle nie być. A przecież zastuka do nas już kolejnego poranka.
„Obroniliśmy interesy polskich obywateli” - zakomunikował po wszystkim Mateusz Morawiecki. Zatem wciąż będą mieli Państwo niepowtarzalną szansę, by się udusić smogiem, umrzeć z pragnienia albo stracić dach nad głową podczas jakiejś trąby powietrznej. Bo przecież to właśnie powiedział nam wszystkim polski premier.
Sprawa jest, rzecz jasna, skomplikowana. Wszyscy wiemy, że nasz miks energetyczny jest najmniej zróżnicowanym w Europie i że aż 80 proc. energii elektrycznej produkujemy z węgla. Atomu nie mamy, choć wciąż ktoś o nim opowiada: PO uchwaliła sobie Polski Program Energetyki Jądrowej, PiS ma Strategię na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, a elektrownia jądrowa jak była, tak jest na papierze.
Z kolei OZE nie cieszy się u polityków szczególną estymą. Dobrze obrazuje to dawny komentarz obecnego wiceszefa MSZ, Konrada Szymańskiego, że „na balkonie da się produkować energię, ale tylko do zasilania lampek choinkowych”. Zielona transformacja leży więc w Polsce gdzieś między takimi bajkami a mitami, choć za naszą zachodnią granicą elektrownie wiatrowe, słoneczne, wodne, na biomasę czy biogaz są już w stanie pokryć całe zapotrzebowanie Niemiec na moc.
W polskim stanie rzeczy trzeba być realistą, to jasne. Ale na pewno nie można być jedynie hamulcowym, a to jedyna taktyka obecnie rządzących. Utrzymywać status quo, liczyć, że ewentualne zmiany sfinansuje Unia (choć, jak pokazuje fiasko programu „Czyste powietrze”, nie zawsze potrafimy z tych pieniędzy skorzystać), a jak nie, to godnie będziemy kroczyć ku katastrofie.
Wszak ta ma się wydarzyć dopiero za kilkanaście lat, a przecież już tej jesieni z województwa śląskiego wziąć można aż 55 poselskich mandatów. Zresztą, wcześniej przed górnikami ustępował i Donald Tusk („nie będzie zamykania kopalń”), i Ewa Kopacz („polski rząd chce opierać bezpieczeństwo energetyczne na polskim węglu”), i Beata Szydło („węgiel polską racją stanu”).
Zmiana wektorów polskiej energetyki to potężne systemowo i finansowo wyzwanie, dlatego nikt się go do tej pory nie podjął w pełnym zakresie. Chętnych też nie widzę, wszak trudno za dobrą monetę brać kampanijne opowiastki o zamknięciu wszystkich kopalń do 2035. Bądźmy poważni. I tu wracamy do fundamentalnej dyskusji o politycznym przywództwie.
Niemal dwie dekady temu „Tygodnik Powszechny” zapytał Bronisława Geremka, po czym odróżnić męża stanu od zwykłego gracza politycznego. Definicja, którą zaproponował Profesor, była prosta: „mąż stanu to polityk, który nie ogranicza się do krótkiej koniunktury cyklu wyborczego (...). Zwykły polityk ma jakby nieustanną zadyszkę, mąż stanu potrafi się natomiast od niej uwolnić. Stawia sobie za to pytanie o skuteczność swoich działań i to nie o skuteczność krótkotrwałą, lecz w wymiarze historycznym”.
To taki przykładowy de Gaulle, który wbrew francuskiej opinii publicznej, miał odwagę powiedzieć głośno o prawie mieszkańców Algierii do samostanowienia.
My, polscy obywatele, ostatni raz widzieliśmy jakikolwiek program reform za Jerzego Buzka, kilkanaście lat temu. Jego gabinet wprowadził zmianę w czterech obszarach: zdrowia, oświaty, administracji oraz emerytur (na marginiesie: AWS-owi udało się także zamknąć dwadzieścia dwie nierentowne kopalnie).
Abstrahując od oceny tych reform (niektórzy krytycy nie zostawiają na nich suchej nitki), był to ten moment, kiedy politycy podejmowali decyzje i brali za nie odpowiedzialność – cena, jaką zapłaciła AWS była zresztą bardzo wysoka, w 2001 roku Akcja, także z powodu fatalnej sytuacji gospodarczej, oddała władzę, nie weszła nawet do Sejmu. Następcy wyciągnęli wnioski: po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy.
Na jedną jedyną – niezbędną wobec wskaźników demograficznych – reformę zdecydował się później Donald Tusk. Było to podwyższenie wieku emerytalnego w 2012 roku i, co ciekawe, od tego właśnie momentu datuje się spadek poparcia dla jego rządu. Trudno o wyraźniejszy sygnał: reformujesz = przegrywasz.
PiS wprawdzie przywrócił do słownika słowo „reforma”, ale nie w klasycznym znaczeniu. Bo zamiast ulepszenia istniejącego stanu rzeczy, mamy od niemal czterech lat niszczenie lub zawłaszczanie kolejnych obszarów państwa. Podniesione do n-tej potęgi hasło „TKM, a po nas choćby potop”.
Tymczasem Polska stoi i przed wyzwaniami epoki (sztuczna inteligencja, rewolucja cyfrowa, polityka migracyjna itd.), i przed koniecznością zmodernizowania tego, co od lat zawiązane jest na sznurek: oświata, służba zdrowia, system emerytalny, energetyka..
Potrzeba nam i mądrego przywództwa i społecznej odwagi, by naprawić nasze państwo (także po dewastacji fundowanej nam nieustannie przez Jarosława Kaczyńskiego). A tu wciąż aktualne są słowa prof. Wiktora Osiatyńskiego, że polska klasa polityczna jest inteligentna, ale głównie w trosce o własne interesy. Może też i my, społeczeństwo, tak łase na hasła populistów, nie dojrzeliśmy do przywództwa z prawdziwego zdarzenia. Albo po prostu do tej pory nikt nie potraktował nas poważnie. I wciąż czekamy.