Dramatyczna relacja kierowcy, który ratował rannych po wypadku. "Może to wpłynie na innych" [List czytelnika]

Łukasz Grzegorczyk
Pod koniec czerwca w okolicy Kozłowic w powiecie oleskim doszło do tragicznego wypadku. W zderzeniu dwóch aut zginęła 43-letnia kobieta. Do naszej redakcji napisał mężczyzna, który udzielał pomocy poszkodowanym, i opowiedział o dramatycznej walce z czasem. "Może to wpłynie na uratowanie kolejnych istnień ludzkich" – przyznaje.
Tragiczny wypadek w okolicy Kozłowic miał miejsce pod koniec czerwca. Napisał do nas mężczyzna, który ratował poszkodowanych i opowiedział o tym, co się działo na miejscu. Fot. ospgorzowslaski.pl
Do wypadku doszło 21 czerwca około godziny 10.30 na drodze powiatowej między Boroszowem a Kozłowicami. O sprawie informował m.in. portal ool24.pl. – Doszło do zderzenia dwóch samochodów osobowych Audi A3 oraz Volkswagena Passata – mówił sierż. sztab. Marek Kotara z Komendy Powiatowej Policji w Oleśnie. W wyniku wypadku zginęła 43-letnia kobieta.

Od tragedii minęło już kilkanaście dni, a do naszej redakcji odezwał się świadek tego zdarzenia. Nie widział wypadku na własne oczy, ale ze szczegółami opowiedział, jak wyglądała akcja ratunkowa i co zrobił, by pomóc poszkodowanym. Poniżej zamieszczamy jego relację. Mężczyzna prosił, by nie podawać jego danych osobowych.


List czytelnika
(...) "Dojeżdżam do skrzyżowania w lesie, po chwili zwraca moją uwagę dziwnie zachowujący się kierowca, jedzie wolno, ma włączone światła awaryjne, nie wykonuje żadnych manewrów. Wyjeżdżam z lasu po łuku drogi, samochód przede mną zwalnia, zawraca, odsłania przerażający obraz, droga usłana szczątkami.

Zatrzymuję samochód. W rowie dostrzegam auto, biegnę w jego kierunku. Samochód jest skierowany przodem w moją stronę, tył uniesiony. Wewnątrz siedzą dwie osoby, młoda dziewczyna na fotelu pasażera, chłopak za kierownicą, zakrwawieni, słychać jęki, przeplatane słowami. Pytam, czy kluczyk w stacyjce jest przekręcony, z wnętrza pada pytanie: Co? Mówię, że trzeba przekręcić kluczyk, aby się auto nie zapaliło.

W głowie powstaje informacja: są przytomni, jest ok. Wybiegam z rowu, lecę w kierunku drugiego samochodu, który leży w rowie po przeciwnej stronie ulicy. Z mojej strony nie wygląda na bardzo uszkodzony. Druga osoba obok niego, ktoś jeszcze chodzi. Krzyczę do nich – czy wszystko ok? Wygląda na to, że w samochodzie nie ma już nikogo. Wracam do pierwszego dostrzeżonego uczestnika wypadku.

Dopiero z tej perspektywy widać przerażający obraz. Zmiażdżony bok auta od strony kierowcy, nie ma możliwości otworzenia drzwi. Przedniej ćwiartki samochodu od strony kierowcy praktycznie nie ma, z tylnej części wydobywa się dym. Podbiegam od strony drzwi pasażera, teraz dociera do mnie, że drzwi blokuje silnik tego auta. Siła uderzenia wyrwała go z nadwozia i 'umieściła' na dnie rowu.

Efekty prób odepchnięcia silnika dają mizerne efekty. Na pewno nie pomaga mój strój, na nogach klapki, zostaję boso. Staram się odepchnąć drzwiami silnik, są postępy. Pojawia się ogień! Z wnętrza samochodu wydobywa się niewyobrażalny krzyk, uwięzionych ludzi. Dotykam pasażerkę ale nie ma tyle miejsca, aby mogła opuścić auto. Krzyczę: dawać gaśnice, pali się!

Pamiętam moment uwolnienia dziewczyny, pojawiła się na tyle duża przestrzeń, że mogła wydostać się z auta. Dostrzegłem, że kierowca próbował wyjść przez szyberdach. Ogień z wnętrza samochodu wydostawał się już ponad nadwozie. Krzyknąłem do kierowcy, aby wszedł do wewnątrz.

Złapałem kierowcę od tyłu, w okolicach klatki piersiowej, wyciągałem go w kierunku siedzenia pasażera, w pewnym momencie zablokowały się jego nogi (pamiętam jak na nie spojrzałem, przygniecione przemieszczoną kolumną kierowniczą), próbowałem wyszarpnąć, bez skutku. On też powiedział, że nie da rady. Kolejny raz pojawia się większe ognisko płomieni. Krzyczę do gapiów: gaśnice, gaśnice – wcześniej może trzy, może cztery osoby zdecydowały się użyć swoich gaśnic.

Biegnę na boso do auta, wyciągam gaśnicę, wracam, kierowca jest już poza samochodem. Widać, że kończyny 'układają' się nienaturalnie co najprawdopodobniej jest skutkiem złamań. Mówię: niech zostanie, w tym miejscu, nie pogarszajmy jego stanu. Dziewczyna jest na mostku kilka, może kilkanaście metrów dalej, opiekuje się nią kobieta.

Pierwsza nadjeżdża straż pożarna od strony drugiego rozbitego samochodu, 'nasze' auto dość mocno już płonie. Wiem, że teraz nic tu po mnie. Oddalam się w kierunku swojego samochodu. Po drodze 'łapie' nas (chłopaka, który ostatecznie wydostał kierowcę z płonącego auta i mnie) kobieta, która wcześniej opiekowała się pasażerką. Obejmuje nas, ściska.

Siadam do samochodu, zawracam. Jeszcze nie ma policji ani pogotowia. Nic tu po mnie, odjeżdżam tą drogą, którą przyjechałem. Przejeżdżam koło plebanii, z której wyjazd skierował mnie w tą, a nie w drugą stronę.

Idę do mieszkania, do wanny. Opatrzyłem rany, przebrałem się, kilka zdań z rodziną, wsiadłem do samochodu i pojechałem drogą, którą miałem pierwotnie jechać.
Po kilku kilometrach dojeżdżam do skrzyżowania z trasą, na której był ów wypadek. Dostrzegam radiowóz, policjantów, blokują drogę, podjeżdżam do nich, mówię, że byłem na miejscu wypadku, wyciągałem ludzi z samochodu, który spłonął.

Pada pytanie, czy widziałem moment wypadku - nie, nie widziałem. Jeden z policjantów mówi: i co ludzie stoją i zdjęcia robią. W pewnym momencie policjant oznajmia: ta kobieta zmarła. Doznaję szoku, mówię: co, ta młoda dziewczyna?! Nie, kobieta miała 43 lata.
To osoba z drugiego samochodu. Funkcjonariusz spisuje moje dane. Odjeżdżam.

W nocy dzwonię na policję, aby ustalić, gdzie są ranni. Postanowiłem odwiedzić pasażerkę. Pamięta tylko moment uderzenia w ciężarówkę, później coś kojarzy, że ktoś pomagał jej wydostać się z samochodu, ale mnie nie poznaje. Pada słowo: dziękuję. Dla mnie, widok tej dziewczyny, podziękowanie, jest największą "zapłatą".

Nie chcę wdawać się w komentowanie, ocenianie zachowań innych ludzi. Okoliczności były wyjątkowe, drastyczne, ale powiem delikatnie, że rezerwy w zachowaniu ludzi były. Chcę podziękować tym, którzy zdecydowali się użyć swoich gaśnic, gdyby nie oni, nie wiem czy starczyłoby czasu na wyciągnięcie tych dwojga z samochodu. Chcę podziękować młodemu mężczyźnie, który przyłączył się do działania. Sam nie dałbym rady.

Postępowanie części ludzi tam na miejscu odbieram jako brak wiedzy, strach, panikę, stres – część to typowi gapie. W czasie kiedy trwała akcja, słyszałem wezwania: uciekaj, schowaj się, zaraz może wybuchnąć.

Coraz mocniej dociera do mnie, że stawką było ludzkie życie. Celowo nie poruszam kwestii tego, jak doszło do wypadku, czyja to wina. Zależy mi, aby ktoś, kto to czyta, uzmysłowił sobie, że w tej czy innej roli może się znaleźć, jadąc spokojnie, w piękny słoneczny dzień.

Czy inni, poza owym młodym mężczyzną, nie mogli włączyć się do pomocy w otwarciu drzwi, wyciąganiu pasażerów auta? To mnie nurtuje. Postanowiłem opisać tę sytuację. Podzielić się nią z innymi. Być może przeczytanie relacji spowoduje, że ktoś ściągnie nogę z gazu, pomyśli o konsekwencjach jakie wiążą się z jazdą samochodem.

O tym, iż jego jazda może spowodować zagrożenie dla innych, że ona sama może znaleźć się w sytuacji, w jakiej znaleźli się pasażerowie samochodu, których ratowałem. O sytuacji, w jakiej ja się znalazłem. Część wiedzy wyniosłem z programów telewizyjnych o ratownictwie, zasadach postępowania, ocenie i kwalifikowaniu zagrożeń. Może jakaś organizacja, poruszona tymi wydarzeniami, zdecyduje się prowadzić akcje edukacyjno-szkoleniowe dla kierowców.

Może potencjał mediów wpłynie na uratowanie kolejnych istnień ludzkich, ale też ograniczenie kosztów (nie tylko materialnych) jakie związane są z wypadkami drogowymi". (...)