Ten horror możesz oglądać za dnia, a i tak skoczy ci tętno. Jest jak najgorszy koszmar narkomana
Przesadą będzie mówienie, że na taki film czekałem całe życie, ale faktycznie do tej pory nie było udanego horroru z akcją w ciągu dnia. Nie sztuką jest straszyć po zmroku - wystarczy przejść się nocą przez las, by każdy szmer przyprawiał o zawał. Sztuką jest podnosić ciśnienie w pełnym słońcu, a to w "Midsommar" wychodzi znakomicie.
Już na wstępie widać, że reżyser konsekwentnie realizuje swój styl i wprowadza pewne zamieszanie, które towarzyszy przez ponad dwugodzinny seans. "Midsommar" na początku wcale nie toczy się w ciągu dnia i zaczyna się od "zwykłej" rodzinnej tragedii. A to tylko preludium do prawdziwej katastrofy w życiu Dani - głównej bohaterki granej przez niezwykle utalentowaną Florence Pugh ("Lady M.").
A jakby tego było mało, jej związek rozpada się. Chłopak (Jack Reynor) nie jest do końca przekonany, czy warto brnąć dalej w relację z dziewczyną z problemami. Jego koledzy (m. in. świetny jak zawsze Will Poulter), jak to koledzy, mają jej serdecznie dość i sugerują mu zerwanie, co rodzi sporo zabawnych sytuacji. Ale chwila moment, co to za komediodramat? Czy trafiłem do dobrej sali?
Początkowo mamy wrażenie, że to kolejny amerykański horror z grupką rozrywkowych znajomych. Szybko jesteśmy wyprowadzeni z tego błędu•Fot. Gabor Kotschy / A24
Wszystko się wyjaśnia, kiedy pada hasło "Szwecja" i wyprawa na pogańskie święto organizowane w czasie tytułowego przesilenia. Trzeba przyznać, że Aster długo każe nam czekać na mięsiste konkrety. Z tragedii rodzinnej, przechodzi do amerykańskiej komedii młodzieżowej, by wreszcie rozpocząć właściwy folk horror. A i tak co chwilę będą miały miejsce pewne załamania atmosfery.
Odcięta od świata wioska, w której mieszkańcy żyją w komunie, od samego początku ma sekciarskie znamiona. Jest zbyt pięknie, a wszyscy są zbyt uśmiechnięci, to zbyt podejrzane. Nauczony doświadczeniem wiem, że za chwilę coś się zepsuje. A goście z Ameryki, zamiast brać nogi za pas, kiedy widzą pierwsze zgony, zostają. Miażdżenie czaszki młotem tłumaczą sobie "różnicami kulturowymi".
Cóż złego może się zdarzyć w pogańskiej wiosce odciętej od cywilizacji?•Fot. Materiały prasowe
Takich groteskowych sytuacji jest o wiele więcej. W jednym momencie autentycznie podskoczyłem na fotelu, ale były też i sceny, które śmieszyły bardziej niż powinny (aż przypominało mi się tegoroczne "To my"). Myślę, że wielki wpływ na ten film, oprócz wyraźnego ukłonu w stronę Stanleya Kubricka i Alejandro Jodorowsky'ego (za przepiękne zdjęcia znów odpowiada Polak Paweł Pogorzelski), miało kino Gaspara Noé i... narkotyki.
Bohaterowie "Midsommar" nie odmawiają używek nawet nieznajomym i biorą co popadnie. A to grzybki, a to dziwne "herbatki". I obserwujemy potem co się z nimi dzieje - trawa przenika im przez dłonie, obraz zaczyna się rozpływać jak w czasie kwasowej jazdy. Reżyser prawdopodobnie wiernie oddał stan po zażyciu psychodelików (tak domniemywam z opowieści), a zwłaszcza zjazdy i bad tripy. Połowa tego filmu to zresztą realistycznie odwzorowana "zła podróż".
Mark (Will Poulter) poleciał do Szwecji, by wyrywać dziewczyny. Jego marzenie obróciło się w koszmar•Fot. Merie Weismiller Wallace / A24
"Midsommar" nie bazuje na straszeniu zjawiskami paranormalnymi. Nazwałbym go raczej horrorem emocjonalnym, bo przecież nawet kłótnia, zazdrość i zdradza może przerodzić się w koszmar gorszy, niż jakieś tam demony i zombie. Zwłaszcza wtedy, gdy jesteś pod wpływem nieznanych substancji psychoaktywnych. I coś źle weszło.
I choć praktycznie nie ma w nim scen ze szlachtowaniem ludzi, to na brak okazale rozłożonych zwłok nie możemy "narzekać". Twórcy zupełnie innymi środkami wywołują to nieprzyjemne uczucie niepokoju - czy to sugestywną , ambientową muzyką, czy akcjami, przy których myślimy "Ale, że co?", czy wreszcie przełamującym schematy osadzeniem wydarzeń w biały dzień. Niesamowite doświadczenie.
Film jest przepełniony pradawnymi runami i symbolami, na szczęście nie mają znaczącego wpływu na fabułę•Fot. Gabor Kotschy / A24