"Odzew był kolosalny". Marcin Patrzałek dla naTemat o tym, jak "zamordował gitarę" w amerykańskiej TV

Kamil Rakosza
Choć ma dopiero 18 lat, już zdążył zrobić niezły raban. Marcin Patrzałek jest zwycięzcą polskiego "Must be the Music" i włoskiego "Tú Sí Que Vales!", a ostatnio swoją grą zachwycił jurorów amerykańskiego "Mam talent". Jego "Toxicity" zachwyca się nawet kultowy Serj Tankjan z System of a Down. W rozmowie z naTemat gitarzysta opowiedział o swoim "tournée" po talent showach, relacjach z ojcem i studiach za oceanem.
Marcin Patrzałek wygrał już polskie "Must be the Music" i włoskie "Tú Sí Que Vales!". Jak pójdzie mu w "America's Got Talent"? Fot. Instagram / @agt
Skoro System of a Down jara się Twoim "Toxicity", to chyba nie może być lepiej.

No, chyba nie może (śmiech). W ogóle ten post to trochę kosmos, bo Shavo Odadjian (basista zespołu System of a Down – red.) opublikował go tydzień przed tym, jak go zauważyłem. W dzisiejszych czasach to aż dziwne, że nikt mi go wcześniej nie wysłał.

Powiem szczerze, że jestem zaskoczony, że dopiero teraz SOAD zauważył moje wykonanie, bo opublikowałem je już dość dawno – w 2017 roku. Myślałem, że jeśli mieli mnie znaleźć, to wtedy. No ale jednak Ameryka. Mam wrażenie, że w tym wypadku zagrało miejsce. Raz, że hitowe "America’s Got Talent", dwa, że Stany Zjednoczone to jednak centrum muzycznego wszechświata.


Pewnie, że tak. Mimo, że to był dopiero pierwszy odcinek ze mną, który został tam wyemitowany, odzew był kolosalny. Od razu pojawiły się jakieś propozycje. To wszystko dzieje się tak szybko. Muszę przyznać, że występ w takim programie, w Stanach Zjednoczonych, ma ogromną siłę.

Już za kilka tygodniu będzie kolejna emisja z moim udziałem, jeśli uda mi się przejść do programów na żywo to będę bardzo wdzięczny za wsparcie oraz głosy od osób w Stanach.
W ogóle zrobiłeś sobie bardzo osobliwe tournée po różnych programach typu talent show. Było "Must be the Music", potem wygrana we Włoszech, teraz rozpychasz się w "AGT". Nikt na świecie nie może mieć wątpliwości, że jesteś najlepszy, nie?

Po wygranej w "Must be the Music" (w 2015 r. – red.), która była dla mnie wielkim sukcesem, absolutnie nie myślałem, że ponownie wezmę udział w podobnym programie. Nie było takiego planu, skupiłem się na innych rzeczach. Tworzyłem aranżacje, komponowałem swoją muzykę, co najważniejsze z powodzeniem, które oddają wysokie liczby wyświetleń w mediach społecznościowych.

Wszystko szło w dobrym kierunku. Jako bardzo młody gitarzysta dostałem szansę, o której marzy wielu. Dlatego byłem przekonany, że udział w kolejnym programie typu talent show nie jest mi niezbędny.

To jakim cudem znalazłeś się we Włoszech?

Jedno z moich nagrań wideo, na którym gram utwór Niccolo Paganiniego, zostało obejrzane na Facebooku przez producentkę "Tú Sí Que Vales!". Spodobało jej się na tyle, że napisała do mnie wiadomość. To też zabawne, bo napisała w niej, że bardzo jej się podoba i może przyjechałbym do nich, żeby dla nich zagrać.

Byłem przekonany, że mam po prostu wpaść jako gość z zagranicy i zagrać utwór w którymś odcinku programu. Dopiero po kilku wymienionych mailach okazało się, że ona widzi mnie w roli uczestnika talent show (śmiech). Zresztą do "America’s Got Talent" też nie miałem zamiaru iść. To kolejna kosmiczna historia.
Opowiadaj.

Po wygraniu "Must be the Music" mój tato zaczął mnie zgłaszać do "AGT". Co najzabawniejsze, nawet mi o tym nie powiedział. I tak przez cztery lata z rzędu szły kolejne zgłoszenia, pozytywnej odpowiedzi jednak nie było. Dopiero po wygranej we Włoszech, co mój tata uwzględnił w ostatniej aplikacji, zareagowała producentka amerykańskiego programu.

Wydaje mi się, że dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że nie jestem jednym z wielu "chłopców z gitarą", których, w takich programach, pojawiają się całe tysiące.

A czy w takich programach najczęściej nie jest tak, że instrumentaliści sobie pograją, pograją, a na końcu i tak wygra jakiś wokalista czy wokalistka?

Wyraźnie widać, że wokalistów jest mnóstwo. Dla mnie to jednak nic złego, bo kiedy już dostanę się do takiego programu, mogę zaprezentować coś naprawdę unikatowego. Muzykę, która jest eksperymentalna, niestandardowa, łamiąca stereotypy o rzekomo nudnej klasyce. Na pewno, z tym, co robię, wyróżniam się na tle innych uczestników.

W końcu coś musiało przekonać tę producentkę, że się do mnie odezwała. I tak po czterech latach prób udało mi się dostać do "America’s Got Talent". Zresztą wyjazd do Ameryki pokrywa się z moim życiowymi planami. Wkrótce zaczynam studia w USA. W Bostonie, tak?

Tak jest. Szkoła nazywa się Berklee College of Music. Dostanie się tam było jednym z moich celów, który założyłem sobie jeszcze przed występem w "Must be the Music". Do przesłuchania podszedłem dosyć pewnie, miałem nadzieję, że mój styl gry przyciągnie uwagę.

Z rozmów z naszymi wspólnymi znajomymi słyszałem, że od dziecka byłeś kozakiem, jeśli chodzi o grę na gitarze. Od początku wiedziałeś, że to będzie ta droga?

Zacząłem grać na gitarze w wieku 10 lat. W moim przypadku zaczęło się od gitary klasycznej…

Standard.

Tak, ale muszę przyznać, że początki nie były łatwe. Chodzi o to, że, kiedy zaczynasz uczyć się grać metodą klasyczną, jest to żmudne. Bardzo trudno dojść do wprawy w technikach, które są zaawansowane. Szybko zacząłem jednak odnosić sukcesy. Po trzech miesiącach nauki wygrałem swój pierwszy konkurs. Było to mega zaskoczenie, chyba nawet bardziej dla moich rodziców niż dla mnie. Pamiętasz, co grałeś?

Kurde, zabij mnie teraz (śmiech). Nie przypomnę sobie.

W każdym razie, ciężko jest podejmować decyzje, które wpłyną na resztę twojego życia, kiedy masz tylko 10 lat. O ile w ogóle się da. Ja po dwóch latach nauki spotkałem na swojej drodze gitarzystę flamenco – Carlosa Piñanę. Spotkałem go na warsztatach gitarowych. On bardzo mocno zainteresował się moją grą, musiał zauważyć we mnie potencjał, bo zaproponował mi indywidualne lekcje przez Skype’a.

To w ogóle był jakiś ewenement, bo Piñana to wykładowca uczelni muzycznej, muzyk, który gra z orkiestrami symfonicznymi na całym świecie. Gruba ryba. Mogłem poczuć się naprawdę wyróżniony, ponieważ on nie udziela żadnych lekcji 1 na 1. Tymczasem zaproponował mi coś takiego sam z siebie.
Wtedy zaczęło się mieszanie styli. To był czas, kiedy pomyślałem, że warto byłoby pchnąć tę gitarę do przodu. Wiadomo, przywiązanie do tradycji – granie czegoś, co jest w kanonie od setek lat – jest bardzo istotne. Ja jednak postanowiłem zmienić coś w tej klasyce. Miałem wtedy jakieś 14 lat, dostałem w tamtym czasie gitarę akustyczną. Niedługo potem było "Must be the Music"… Tak, to był ten moment przełomu.

Twój styl gry jest mieszaniną wielu gitarowych technik. Jak ty sam byś go określił?

Najbliżej mi do stylu perkusyjnego, jednak to tak naprawdę punkt wyjścia do tego, co robię. Perkusyjne podejście do gitary to jest bardzo świeża sprawa, jego zalążki pojawiły się jakieś 20 lat temu. W tym momencie doszło to do takiego punktu, że właściwie jest tyle dróg grania perkusyjnego, ilu wykonujących go gitarzystów.

Mi też udało się wypracować coś unikatowego, eksperymentalnego. Weźmy tę "V symfonię" Beethovena. Nie można zaprzeczyć, że to wybitny utwór, zagrany tysiące razy, praktycznie zawsze tak samo. Dlaczego zatem nie spróbować przekazać go w inny sposób? Taki, jak nigdy wcześniej. Ten tok myślenia zaprowadził mnie do napisania swojej aranżacji tego utworu.
W mojej wersji jest dużo efektów perkusyjnych. Dzięki temu, za pośrednictwem jednego instrumentu, mogę przekazać ekspresję całej orkiestry symfonicznej. W skrócie, na tych sześciu strunach, w rezonansowym pudle, zamykam więcej niż jeden instrument.

Zawsze byłeś taki wygadany?

Absolutnie (śmiech). Właściwie nigdy nie byłem wygadany, jak ty to określasz. Także w "America’s Got Talent" wspominam, że w latach dzieciństwa byłem bardzo zamknięty w sobie. Nie rozmawiałem chyba z nikim poza moimi rodzicami i okazjonalnie z bratem. W pewnym momencie rodzice zaczęli się o mnie martwić. W sumie to im się nawet nie dziwię.

Z czasem to minęło. Kiedy występujesz na scenie, musisz się otworzyć. Muzyka jest czymś dynamicznym. Jest też sposobem komunikacji między ludźmi. Tak naprawdę każdy z nas ma ją w sobie. Zrozumienie tego pomogło mi też zmienić moje wcześniejsze podejście do świata. Teraz po prostu mogę gadać.

Jaką rolę pełni dla Ciebie Twój tato? To on jest Twoim menadżerem, prawda?

Mało powiedziane. Tato jest chyba najważniejszą osobą w moim życiu, zarówno prywatnym, jak i muzycznym. Jeśli chodzi o to drugie, to on zaprowadził mnie na pierwszą lekcję gry na gitarze. Od samego początku był obok mnie, wspierał mnie w tym graniu.

To niesamowite, ile czasu potrafił dla mnie przeznaczyć. Codziennie siadał przy mnie i słuchał, jak ćwiczę. Kiedy zacząłem koncertować, nadal przy mnie jest. Podróżuje ze mną. Jest moim technicznym, niesamowicie mi pomaga. Mieć kogoś takiego to cudowna sprawa. Jestem mu za to ogromnie wdzięczny.